piątek, 8 sierpnia 2014

I'm still alive

 Minęło tyle czasu od opublikowania mojej ostatniej notki – ponad miesiąc, możecie w to uwierzyć? Bo ja, szczerze mówiąc, dalej nie potrafię zaakceptować tak szybko mijających dni, tygodni.
Dopiero co rozpakowywałam walizki i starałam się jakoś odnaleźć w otaczających mnie, zupełnie nowych rzeczach, a teraz… uczucie, iż żyję w jakimś cudownym śnie minęło… zastąpiło je poczucie rzeczywistości, które tylko wzmacnia moje przywiązanie do tutejszego świata.
 Wiecie, właściwie nie mam pojęcia, o czym pierw chciałabym Wam tutaj napisać… moje życie od poniedziałku do piątku to praktycznie ten sam grafik… jednak dzieciaki sprawiają, że nie doskwiera mi nuda. Zwłaszcza teraz, gdy całe trio ma wakacje i moje babysitting trwa praktycznie cały dzień (pomijam nieliczne przypadki, gdy jadą z Fredem odwiedzić swoich kuzynów lub jeden, kiedy to Sylvia wzięła sobie wolny piątek i zabrała je do Southend-on-Sea, dzięki czemu trafiały mi się dodatkowe days off)… Nie powiem, trochę to męczące, chociażby pod względem utrzymania domu w czystości, bo to są mistrzowie w robieniu bałaganu i nawet przy myciu rąk tworzą powódź zalewającą połowę łazienki.
 Jednak ja…  jakoś nie potrafię ograniczyć się tylko do swoich podstawowych obowiązków jak sprzątanie, przygotowywanie im posiłków czy kąpanie Victorii. W głębi mnie tkwi jakaś dziwna chęć… sprawienia, by po kilku latach cała trójka jak najmilej wspominała ten rok spędzony ze mną. Ja w swoim życiu miałam tylko dwie nianie, ale o żadnej nie umiem powiedzieć zbyt wiele dobrego…
 Ta praca to również sprawdzian dla mnie… nie ukrywam, że obawiałam się, jakże będę reagować, gdy dzieciaki zaczną pokazywać rogi. Każdego dnia uczę się cierpliwości czy wyrozumiałości.Nie sądziłam jednak, że tak szybko przywiążę się do tych ludzi… że nie będę w stanie wyobrazić sobie dnia zarówno bez Nathana, którego traktuję właściwie jak dobrego kolegę i czasami świadomość, iż ma on dopiero trzynaście lat jest dla mnie wręcz szokująca (np. kiedy nagle uzmysławiam sobie, że przecież nie mogę puścić go samego do parku w towarzystwie jego najlepszego przyjaciela, chyba że wcześniej pokaże mi sms z pozwoleniem od Sylvii lub sama do niej zatelefonuję); nie potrafię również wyobrazić sobie braku Ethana w swoim życiu – jego szalonych tańców i również, wyprowadzających mnie z równowagi, fochów – a już najbardziej w moim sercu zakorzeniła się mała Victoria; kiedy przytulam do siebie tą głośną, sześcioletnią dziewczynkę… po prostu czuję cudowne uczucie wypełniające moje serce i poczucie, że znajduję się we właściwym miejscu, wśród właściwych osób.

 Soboty należą do mnie  - to jedyny dzień w tygodniu, który przeznaczam całkowicie dla siebie. Przez pierwsze trzy tygodnie ograniczałam się do kilkukilometrowych spacerów do centrum Luton, gubienia się w tutejszych ulicach, spędzania godzin w cudnych parkach jak i pobliskich bibliotekach, gdzie czas złośliwie przyspieszał i trzy godziny mijały z prędkością trzech minut.
 Jednak pewnego dnia, kiedy oddawałam się iście pochłaniającemu zajęciu, jakim jest sortowanie rzeczy nadających się do prania, stwierdziłam, że najwyższy czas zrobić krok naprzód.
Zaczęłam od dwóch wycieczek do Londynu – pierwszą w towarzystwie Sylvii i ferajny, która wprowadziła mnie w tajniki podróżowania tutejszymi pociągami oraz metrem, drugą odbyłam już sama, ale wtedy akurat spotkałam się z moją kochaną E. – koleżanką jeszcze z czasów gimnazjum – i praktycznie cały dzień spędziłyśmy w St. James Park oraz w okolicach Big Bena. Spełniłam również swoje marzenie o zobaczeniu zmiany warty Queen’s Guards na żywo – a marzyłam  o tym, odkąd kilka lat temu zobaczyłam w telewizji zaledwie fragment tej całej parady, która ściąga w okolice Buckingham Palace tak wielkie tłumy ludzi, że za pierwszym razem musiałam wraz z Nathanem skakać po jakiś murach, by ten mógł zrobić chociaż jedno zdjęcie.
 Nie ukrywam, że to, co zobaczyłam do tej pory w Londynie to zaledwie przedsmak tego, co chciałabym odkryć… i wcale nie mam zamiaru wydawać niewiarygodnej ilości funtów, by nabyć w tym mieście dziesiątek, być może setek cudownych wspomnień.
 Ale Londyn nie był jedynym miejscem, które pragnęłam zobaczyć… dwa tygodnie temu padło na Brighton. Przyznam szczerze, brakowało  mi morza… jak dotąd praktycznie każde wakacje spędzałam nad Bałtykiem i tęsknota za „wielką wodą” zadecydowała o mojej pierwszej spontanicznej wyprawie. Jednak Brighton nie wypełnił głodu poznania, drzemiącego we mnie, tak jak tydzień temu zrobiło to Eastbourne.
Aczkolwiek ta wyprawa była dla mnie zarówno przygodą jak i nauczką zarazem. Bo jednak podróżowanie na terenie UK potrafi bezlitośnie pozbawić człowieka pieniędzy. Sylvia mnie przed tym ostrzegała, dając przykład, że jej znacznie bardziej opłaca się zabrać dzieciaki na tydzień do Paryża, niż spędzić wakacje w jakiejś nadmorskiej miejscowości położonej na terenie Anglii.
Mi w dodatku przytrafiło się coś jeszcze ciekawszego… zostałam wpakowana do pierwszej klasy. I do teraz mam dziwne uczucie, że pani w „okienku” wykorzystała mój brak doświadczenia w podróżowaniu tutejszymi liniami kolejowymi. Za bilet (obejmujący również ten powrotny) zapłaciłam 40.40 funtów., czyli o niecałe 23 funty więcej niż za bilet do Brighton, które nie jest aż tak bardzo oddalone od Eastbourne. To, co zrobiłam, dotarło do mnie dopiero po fakcie dokonanym, gdy oczekiwałam na swój pierwszy pociąg. A kiedy po drugiej przesiadce zorientowałam się, że znajduję się w pierwszej klasie myślałam, że szlag mnie trafi na miejscu. No błagam… czasami marzy mi się szczypta luksusu… ale że pociąg? Serio…?
Na dodatek pogoda zaczęła się psuć, a ja w torbie miałam zaledwie małe jabłko i półlitrową butelkę wody… pieniądze, które przeznaczyłam na posiłek musiałam dołożyć do zakupu biletu.
 Mój ból spowodowany tak nieprzemyślanym postępkiem został jednak błyskawicznie ukojony, gdy tylko na miejscu docelowym uciekłam od zatłoczonego centrum miasta i moje oczy ujrzały kredowe klify na Beachy Head. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym za cel nie postawiła sobie zdobycia ich szczytu.
 I kiedy w końcu mogłam zacząć sycić serce i duszę zapierającymi dech w piersiach widokami, których nie jestem z stanie opisać jakimikolwiek słowami, przypomniało mi się to, co przed wyjazdem powiedziała mi Mama: „Nie skąp pieniędzy, bo ich mieć nie będziesz. Musisz mieć przepływ... przypływ, odpływ, tak działa Wszechświat!”. Przyjeżdżając do Anglii nie miałam na celu jedynie zaoszczędzić jak najwięcej funtów z moich auperowskich kieszonkowych czy polepszyć swój angielski, nim za rok zacznę ubiegać się o miejsce na jednym z tutejszych uniwersytetów… Chciałam zwiedzać, poznawać, dotykać i smakować… W Polsce zawsze pieniądze stawały na przeszkodzie, by gdziekolwiek pojechać – ja własnych nie miałam, a nie chciałam Mamy prosić o jakieś kilkadziesiąt złotych, by móc pojechać do Łodzi, Poznania, nawet do Krakowa… Nie chcę teraz powielać tego błędu… Przypływ, odpływ…
Pewnego dnia zwróci mi się to 40 funtów, może nawet więcej. Ale biorąc pod uwagę, że od września większość moich kieszonkowych będę przeznaczać na kurs językowy przygotowujący mnie do tzw. IELTS, cieszę się, że wykorzystałam w pełni okazję do poznania nowego miejsca. Wystarczyło, że zdjęłam z pieniędzy metkę przeszkody i od razu realizacja marzenia wypełniła mnie wewnętrzną satysfakcją.
 - Za kilka tygodni skończę dziewiętnaście lat – pomyślałam, gdy wciąż siedząc na szczycie klifu podziwiałam widoki na kanał La Manche, jednocześnie jedząc skromny lunch, na który składało się moje nieszczęsne, poobijane jabłko i garść jeżyn, które zebrałam w drodze na wierzchołek klifu. – I nareszcie czuję się wolna…



10 komentarzy:

  1. Cieszę się, że u Ciebie jest ok :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całe szczęście, że w ostateczności bilans na plus wychodzi.

      Usuń
    2. Wiedziała, że będzie dobrze i uda Ci się:*

      Usuń
  2. Opieka nad dziećmi to nie łatwe wyzwanie. Idzie się przy tym umęczyć. Dobrze, że te stworzonka umieją zrekompensować to swoim uśmiechem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na szczęście nie przyszło mi opiekować się rozkapryszonymi bachorami jakiś bogatych Brytyjczyków - moje koleżanka z Rumunii miała taką rodzinę i wytrzymała z nimi mniej niż 3 miesiące.
      A akurat "moje" trio jest wręcz idealne. Dobrze, że czasami dają mi w kość, nudno by było, gdyby tylko robiły to, o co je proszę, bez żadnego "but" ;P

      Usuń
  3. Nie podjęłabym się chyba opieki nad trójką dzieci, z jedną małą, sześcioletnią nie było mi łatwo a co dopiero reszta. ;P
    Ale będziesz miała kiedyś co wspominać, zazdroszczę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Widzę, że zyjesz według własnych zasad tak powiino być zawsze! Ja postawiłam na swoje i teraz czuję się coraz bardziej szczęśliwa ! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dołująca wizja... Jesteś dużo młodsza ode mnie a spełniłaś tak jakby moje marzenia. Kurcze, muszę się zmobilizować. Świetną pracę sobie znalazłaś, zazdroszczę! I cóż, jakbyś na pociągi nie straciła to na co innego. I warto wiedzieć jak wygląda 'luksusowy pociąg; : D

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeeej, tak sobie czytam i... nie, nie chcę pisać, że zazdroszczę. Wolę napisać, że cieszę się, że udało Ci się poczuć wolność mimo wszystko. Bo to jest w tym wszystkim chyba najpiękniejsze :)

    OdpowiedzUsuń