piątek, 18 września 2015

O skutkach odkładania na "potem" i własnym roztrzepaniu - czyli Karma w końcu mnie dopadła

 Od dawien dawna mam w zwyczaju śmiać się, iż natura nie bez powodu obdarzyła mnie niesfornymi, kręconymi włosami. Mam wrażenie, iż ewidentnie odzwierciedlają one mój charakter. Na wiosnę i lato błyszczące i ożywające, jesienią wysuszone, oklapięte, napuszone. Schowane za maską pozorów, wydają się wcale nie rosnąć i nie rozwijać się, a tak naprawdę najdłuższe pasma sięgają mi już bioder. I chociaż ludzie raz po raz zachwycają się, jakie to piękne loki posiadam, tylko ja doskonale wiem, iż te cudownie piękne loki... nie sposób ujarzmić. Jedno wielkie roztrzepanie... Ale od początku.

 Po zaledwie dniu od mojej ostatniej notki, dziwną pustkę w sercu zapełniła zupełnie inna emocja – stres. Stres, który targa mną od wtorku, sprawia, iż wpycham w siebie kolejne gramy, kilogramy cukru, a potem zatrzumuję się zadyszana przy pierwszej lepszej ławce, bo mdłości i zawroty głowy nie dają mi dojść tych pięciu minut, które dzielą mnie od domu. Stres, który zapełnia moją głowę najgorszymi myślami i wizjami, których nie mogę się na dłuższą metę pozbyć.
 Boję się powiedzieć o tym komukolwiek, bo... po co właściwie? Skoro ja jestem w mojej obecnej sytuacji właściwie bezsilna, to co mogą inni poradzić? Słynne „będzie dobrze”... Och, jakże bym chciała, by w mojej sytuacji zadziałało jak najszybciej, a jednocześnie się go boję. Bo ile to razy słyszałam je od osób, które tak naprawdę mówiły je tylko po to, by zamknąć mi buzię, gdy w końcu otwierałam się przy nich z własnymi problemami...?
 Ale dzisiaj po raz kolejny miarka się przebrała. Najpierw, przed kilkoma minutami, popłakałam się Mamie do telefonu (chwała nowej technologii i darmowym rozmowom poprzez WhatsApp). A z racji tego, że tego bloga czytają osoby, którym najbardziej pragnęłabym się zwierzyć z moich obecnych utrapień... Co mi tam, niech będzie i tutaj, bo nigdzie indziej, jak widać, ostatnio nie umiem się otworzyć.

 Obok moich tegorocznych osiągnięć, jakimi z dumą mogę chwalić się wszystkim najbliższym, jest także i sprawa, która nie potrafi stać w cieniu wszystkich sukcesów, wręcz przeciwnie – włania się, góruje i bez wątpienia teraz daje mi dosadnie do zrozumienia, iż przed Karmą nie ma ucieczki.
 Zaniedbałam, zawaliłam jedną bardzo poważną sprawę, mianowicie – dobrą organizację. Znacie to?
Macie obowiązek coś zrobić. Ludzie Wam na początku o tym przypominają, łagodnie, bo mimo wszystko wierzą w Wasz zdrowy rozsądek. Oczywiście, zapewniacie ich, że zajmiecie się tym najszybciej jak tylko możliwe, po czym... odkładacie to na „potem”. Mija dzień, dwa, tydzień – „potem” nie nadchodzi. Aż w końcu zapominacie... dopóki Wszechświat nie wyleje na Was kubła lodowatej wody oczekując wywiązania się z obietnicy.
I co teraz?
 No właśnie... co teraz? Ja na chwilę obecną, elokwentnie rzecz ujmując – jestem w dupce. Takiej ciemnej, ograniczającej możliwość widzenia i ciasnej, uniemożliwiającej jakiekolwiek poruszanie się.
Zastanawiacie się pewnie, co też takiego znowu uczyniłam. Już spieszę z wyjaśnieniami.
 Zapewne wiecie, co to takiego są numery PESEL i NIP w Polsce. Cóż, w UK funkcję tych numerów pełni tzw. National Insurance Number, w skrócie NINO.
Wiecie, ja jak to ja, mimo że na początku mojego pobytu w Anglii kilkakrotnie słyszałam o takowym numerze – póki byłam Au pair, nie potrzebowałam go. A że mnie tego typu rzeczy nigdy nie interesowały, bo, prawdę mówiąc, i tak moja głowa wyrzuca automatycznie takie „zagadnienia”, skoro nie przydają mi się one w życiu codziennym – zapoznawszy się z podstawami, zostawiłam ten temat na... tak, zgadliście, na „potem”.
 Mijały miesiące za miesiącami, wraz z nimi kształtowały się moje marzenia, plany na przyszłość, którą nareszcie miałam okazji kształtować sobie sama. Zapragnęłam studiować. Pracować w wymarzonym przez siebie zawodzie. Gdzieś tam znowu kilka razu „mignął” wątek NINO., ale normalnie, jakbym miała na niego oczy zamknięte.
Było tyle spraw, które zaprzątały moją rozczochraną głowę przecież – aplikacja na uniwersytet na UCAS, aplikowanie o pożyczkę studencką poprzez Student Finance, bo jednak dziewięciu tysięcy funtów to ja z innego źródła za nic nie byłam i nie jestem w stanie wykombinować.
Od marca doszły nieudolne pierwsze poszukiwania pracy. Bardzo nieudolne, robione na odwal się, z góry zatytułowane myślą „Przecież i tak mnie nikt nie przyjmie!”... I cóż, „wedle życzenia”, chciałoby się powiedzieć z przekąsem, bo faktycznie opcja za opcją, nikt mnie nie przyjmował.
 I znowu kilka tygodni, miesiąc za miesiącem – po burzliwym, pełnym nieszczęśliwych wypadków maju, nadszedł czerwiec. Miesiąc, który, niestety, dla mnie był okresem pewnej depresji, tęsknot, łez i kolejnych ataków samodestrukcyjnych. Jakbym chciała odreagować i „zajeść” cały maj z nawiązką.
Ale ostatecznie spięłam się w sobie i w ostatni piątek miesiąca sama wypełniłam podanie o pracę w pobliskim szpitalu. Bite pięć godzin spędziłam nad listem motywacyjnym.
 I przyszedł czas na moją pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. I pamiętam dokładnie jak po powrocie do domu, cała w rumieńcach z wesoło iskrzącymi się oczyma wyściskałam Sylvię i dzieci. A moja host mother powiedziała mi kilka godzin później:
 - Teraz jest dla Ciebie odpowiedni czas, by uporządkować pewne sprawy. I nie mam tylko na myśli szukania pokoju do wynajęcia. Musisz w końcu aplikować o National Insurance Number.
Kiwnęłam głową ze zrozumieniem, notując sobie jej słowa w pamięci... I tak, na tym się skończyło.
 Nawet nie wiem, jak to się stało. Gdy teraz spoglądam te kilka miesięcy wstecz, pamiętam tylko stresy, ekscytację i bieganinę. Pierwsze listy ze szpitala, które sugerowały, że mam szansę dostać u nich kontrakt na pozycję Housekeeper’a. Poszukiwania dodatkowych referencji. Jeszcze później poszukiwania pokoju do wynajęcia, które wcale nie okazały się takie proste jak pierw myślałam. Papierologia. Tony najróżniejszej papierologii i plany na ostatnie w tym roku dłuższe wakacje. Gdzieś jeszcze oczekiwanie na list od Student Finance w sprawie pożyczki...

 Mamy drugą połowę września. Skończyłam z byciem Au pair. Dostałam pracę w szpitalu w Luton jako Domestic/Housekeeper na weekendy i najprawdopodobniej szefowa da mi możliwość pracowania także we środy. Jestem studentką chemii. Zmagam się z dosyć skurczonymi finansami, przez co moje „studenckie życie rozrywkowe” jako Londyńskiej Freshersówny prezentuje się dosyć ubogo... Ale o tym w następnej notce.
 Sprawa NINO. jednak nie daje mi spokoju... Tyle nasłuchałam się od ludzi „pocieszeń” w stylu „Aaa, tak się mówi, że czeka się na ten numer z miesiąc, a ja już swój po tygodniu dostałem!”, że... chyba za bardzo się nakręciłam. Na tzw. interview w sprawie tego numeru umówiona zostałam ostatecznie na 8 września... Minął więc tydzień, a tu nic. Zero odezwu.
I nie powinno mnie to dziwić, w końcu statystycznie czeka się na odzew z Glasgow do 3 tygodni, a dzwonić można jak po 4 tygodniach nie dostało się żadnej wiadomości, no ale cóż... Nasłuchała się dziewoja opowieści i myślała, że i u niej będzie tak kolorowo!
 Boję się... po prostu się boję i jestem już zmęczona udawaniem silnej. Nie mam zamiaru grać niesłusznie skrzywdzonej, bo wiem, że sama sobie tak "pościeliłam", ale no... Niech ta kara się wreszcie skończy! Bądź co bądź, numer powinien mi przysługiwać. Mieszkam na terenie UK. Pracuję, w związku z czym od pensji trzeba mi odliczać podatek. Na dodatek, mam potwierdzoną sprawę z pożyczką, ale Student Finance za nic nie przekaże pieniędzy uczelni, jeżeli nie podam im swojego NINO. I niby do wpłaty pierwszej raty mam jeszcze ponad miesiąc, ale... kurwa mać, boję się!
 Bo ja... chcę już spokojnie zacząć studiować. Bez stresu, że pewnego dnia ktoś wezwie mnie „na dywanik” i powie: „Hola, hola, Miss O., my od Pani żadnych pieniędzy nie otrzymaliśmy jeszcze!”...

 I wiecie co? Postanowiłam sobie, że jak tylko Wszechświat mi wybaczy i sprawa NINO. się rozwiąże pomyślnie... to jakkolwiek studiowanie chemii po angielsku trochę mnie przeraża (bądź co bądź spędziłam 6 lat ucząc się tego przedmiotu po polsku, maturę też zdawałam po polsku)... to jednak ani razu nie będę narzekać przez calutki rok akademicki na żadne niedogodności z tym związane, ba!, na każdy egzamin będę chodzić z uśmiechem, z nastawieniem, że dostanę minimum B.
 A Was proszę tylko o to, byście trzymali za mnie kciuki... i za to, by ten koszmar (który sama na siebie ściągnęłam) wreszcie się skończył.

“(…) she knows it's too late, as we're walking on by,
Her soul slides away.
‘But don't look back in anger'
I heard you say.”

13 komentarzy:

  1. Oh, God...znam to odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę, jeśli idzie o sprawy urzędowe, załatwianie czegokolwiek...inaczej nie musiałabym się bronić parę dni po śmierci Królika albo nie płaciłabym za interwencję w szpitalu niedawno, gdybym w porę zgłosiła się do ZUSu, że jestem ubezpieczona na Wojtka...taka ludzka natura, zwlekać i..nie uczyć się na błędach. Bo właśnie, co z tego, że ktoś nam powie zrób to, zrób tamto, doradzi, jak sami musimy ogarnąć tyłek...a o ogarnianie go nieraz cholernie trudno. I potem stresujemy się i...niszczymy. I właśnie to, jak zwykle cholernie mnie niepokoi, to, że koniecznie chcesz udawać ( skąd to znamy, dobra, przyganiał kocioł garnkowi) i to, że jednak z pewnymi sprawami nie jest lepiej, bo już miałam nadzieję, że jednak jakoś idzie do przodu chociaż...idzie. Wiesz, że idzie? Pomyśl sobie, jak wiele już jednak załatwiłaś i oagrnęłaś, stosy papierologii, pracę, pożyczki...jednak idziesz do przodu. Tylko na tym ci się noga powinęła i masz już swoją karę, swój stres, jak ja miałam karę- obronę w listopadzie. Chyba tyle los cię pokarał, sama się krzyżujesz a karma nie jest aż taką kurwą. Odpuści ci i powiem- będzie dobrze. Nie ma innej opcji. Po prostu nie ma, a ja trzymam kciuki:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu akurat miałam wrażenie, że Ty to mnie zrozumiesz... xD Ale nie no - z obroną to mnie zaskoczyłaś, ja myślałam, że to po prostu. ..cóż, kolejny, przykry zbieg okoliczności.
      I niestety, jak błędy zawsze cenię, tak w tym przypadku z grubej rury, po prostu je olałam. Nie najlepsze wyczucie czasu niestety posiadam.
      I no, czasami zapominam, że z byciem aktorką to ja skończyłam wraz z ukończeniem podstawówki. Chociaż Ty wiesz, znasz tą podstawe udawania, także no...
      No i tak, osiągnęłam wiele, ale niestety, jak się czarne chmury nad moją głową zbiorą to nic innego dostrzec nie mogę prócz tych wizji typu, że za tydzień nie dostane wypłaty, albo właśnie, że mi pożyczkę anulują. A na dodatek jest jeszcze obawa, że to tylko pobudzi prawo przyciągania do działania.
      Ale no, gdzieś tam w głębi serca jest też i nadzieja, a Tobie to wiem, że akurat mogę wierzyć. ..więc dziękuję :*

      Usuń
    2. Bo wiesz, jaki ze mnie leser XD I nie, nie po prostu, to moja wina była i pewna...kara może. Karma, no:)
      I człowiek czasem nie ma wyczucia czasu bo po prostu...to nie jest najlepszy moment na naukę nieraz dla człowieka. Nieraz musi się nazbierać, nieraz naszym największym błędem jest...olanie błędu. Tak po prostu. A potem musimy to przełknąć. Ale...wszystko w życiu się da, no nie?
      I cóż, właśnie nieraz zapominamy, jak z roli wychodzić i nie powinno się grać ale...cóż. Nieraz wychodzi to tak doskonale, że samu sobie się wierzy i nie chce się przestawać, nie chce się antraktu w spektqaklu....
      I ejże....w życiu zawsze, zawsze, zawsze są w danym momencie jakieś czarne chmury. Nie ma tak, że jest w porządku. I właśnie...istnieje prawdo przyciągania. Nieraz warto więc pomyśleć, że chmury nawet są piękne, a za nimi czai się błękitne niebo. Bo tak jest. W życiu zawsze coś kopie, przeszkadza i w ogóle syfi. Zawsze. Nie ma momentu, gdzie jest idealnie. Idealnie możemy tylko czuć...we własnym sercu. I może o to chodzi nieraz?

      Usuń
  2. Ech, skąd ja znam to "e tam, później się zrobi". Jakby się samo cokolwiek mogło zrobić, to po pierwsze...

    Po drugie, stres działa na mnie paraliżująco i całkowicie demotywująco. jeśli na Ciebie również, to wiedz, że łączę się z Tobą w bólu i współczuję.

    A kciuki, oczywiście, trzymać będę. I nie powiem, że "bedzie dobrze", bo nie chcę Cię denerwowować. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. A więc trzymam kciuki, żeby Ci ten numer jak najszybciej przyznali. Aż się sama zestresowałam, jak o tym pisałaś. :P
    A co do roku akademickiego - powinnam wziąć z Ciebie przykład i też złożyć taką obietnicę. :P Ale chyba się na to nie rzucę. :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Kciuki i moje zawsze w pogotowiu :* Mam zupełnie podobną sytuację, wiesz? Miałam rok czasu, żeby wypełnić podanie o uzyskanie amerykańskiego obywatelstwa, ale dopiero niedawno to zrobiłam i poszło w świat. Z tym, że u mnie zero stresu, gwiżdżę na to, jeśli nie przyjmą. Nie chcę w tamtym kraju mieszkać ani mieć z nim nic wspólnego. Matka nalegała, więc siły nie było. Jednak z tymi odkładaniem temat znam aż za dobrze...
    Chętnie poczytam, jak to jest studiować za granicą, czekam na następny wpis :)

    OdpowiedzUsuń
  5. chyba niezbyt dobrze jest sobie coś obiecywać... przynajmniej w większości przypadkach, gdyż można się rozczarować - tak jak w Twoim przypadku. zresztą, sama nie wiem. tyle razy sobie coś postanawiałam a potem płakałam, zgrzytałam zębami, że ma kompletny mętlik w głowie...

    OdpowiedzUsuń
  6. studia za granicą? chemia po angielsku? szaleństwo! podziwiam i trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Też niestety mam okropny zwyczaj odkładania wszystkiego na później... Trzeba z tym skończyć. ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. no cóż wolna dusz z Ciebie, która nie lubi spraw urzędowych, mam nadzieję, jednak, że wszystko się dobrze skończy, szkoda byłoby kariery młodej chemiczki

    OdpowiedzUsuń
  9. Sama mam w sobie ten nawyk i... staram się go zwalczać, bo jak widać, można sobie ładnego piwa nawarzyć przez to. Zaczynam od rzeczy banalnych, jak np: teraz przerobienie zdjęć znajomym, bo obiecałam, że to zrobię i robię. Będę konczyć na czymś poważniejszych i tak dalej.
    Jestem godna podziwu dla Ciebie, bo dla mnie chemia po polsku to jakaś porażka, co dopiero po anielsku. Powodzenia Ci życze i kciuki trzymam mocno.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja mimo odkładania na później czuję czasem takie ciche stukanie w środku, zaniechana sprawa przypomina o sobie, ponagla, wiem, że muszę się nią zająć, ale bardzo ciężko zabrać mi się do czegokolwiek. To mnie dodatkowo stresuje.
    A co do stresu właśnie, nienawidzę (bo kto lubi...) być w takim wewnętrznym ucisku i nie móc normalnie wykonywać codziennych czynności, a jeśli już to tylko na chwilę, bo od razu przypominam sobie o tym, co mnie tak męczy. Nie umiem sobie z tym radzić, jedyna rada to poczekać aż wszystko minie.
    I tak podziwiam za to załatwianie wszystkiego, za wybrany kierunek i w dodatku za granicą.

    OdpowiedzUsuń
  11. Och, jak ja to dobrze znam... taki stres jest wręcz paraliżujący, nie możesz wtedy myśleć o niczym innym. Dlatego mam nadzieję, że wszystko jednak się udało i dobrze ułożyło :) Powodzenia na studiach, zwłaszcza przy trudnym początku.

    OdpowiedzUsuń