środa, 23 grudnia 2015

"(...) for now my life seems at an end."

 Kulę się pod pościelą na moim niewielkim łóżku, starając się usilnie zignorować nieprzyjemny ból gardła i dziwaczne otumanienie, najprawdopodobniej spowodowane trzema dawkami paracetamolu, którym od rana próbuję zwalczyć nawiedzające mnie choróbsko.
Bo nie ma to jak rozchorować się akurat wtedy, gdy ma się chociaż trochę wolnego czasu dla siebie i tymczasowo o połowę mniej stresów!
 Wpatruję się w białą przestrzeń word’owskiej kartki, zastanawiając się, jakby Wam tutaj cokolwiek napisać po kolejnej, jakże długiej przerwie od blogowego świata. Zresztą, żeby to tylko była przerwa od bloga...

 Tak wiele zmieniło się od września. Gdy pisałam tutaj ponad 3 miesiące temu, nie byłam jeszcze w stu procentach studentką, moja sytuacja finansowa wołała o pomstę do nieba, a dorosłość pachniała mi środkami do czyszczenia kibli, gównem i potem zmieszanym ze łzami.
Nie mam nawet pojęcia kiedy pewne sprawy zaczęły się prostować. Otrzymałam pożyczkę na studia, zaczęłam swój pierwszy rok akademicki jako studentka chemii, poznałam kilka osób, bez których nie wyobrażam sobie teraz swojego życia, a w elektronicznym dzienniku od października zaczęły pojawiać się pierwsze „oceny” (właściwie to procenty) i to nie byle jakie, bo z dumą mogę przyznać, że dotychczas zdobyłam aż pięć 100-procentowych wyników i ciągle udaje mi się utrzymywać ponad ogólną średnią na swoim kursie, aczkolwiek wymaga to nie lada wysiłku i poświęceń czasami.
 Ludzie czasami się śmieją, mówiąc: „Martina, slow down, it’s just a first year!”, ale cóż... Chyba każdy z Was, kto czytał mnie jeszcze za czasów szkolnych wie, że w przypadku nauki czasami wręcz przeginam z ambicjami.
 To taki trochę skrót, wiele tematów planuję tutaj rozwinąć jako osobne posty, bo jest o czym pisać, a nie chciałabym robić dzisiaj przesadnego misz-maszu. 

 Reasumując – jestem szczęśliwa w świecie, którym, olaboga, żyję już 1.5 roku. Aczkolwiek... Wszystko ma swoje lepsze i gorsze strony. I, niestety, ale te drugie od ponad tygodnia nie dają mi spokoju.
 Pogubiłam się bowiem w pewnych... sprawach. Od września tkwiłam nieustannie w dosyć prostym, ale jakże i skomplikowanym kole „uczelnia-oceny-praca-pieniądze”. Stałam się przez to ślepa na wiele innych rzeczy. Jak zdrowie. Bliscy. Wiara. Radość z dnia codziennego i prostych rzeczy. Zaniedbałam kontakt z wieloma osobami, nie naprawiając tego do dnia dzisiejszego. I jest mi z tego powodu cholernie głupio. 
 Nie wiedziałam jednak, że pogodzenie dwóch odrębnych „światów” będzie dla mnie aż takim wyzwaniem. Zwłaszcza, gdy wraz z rozpoczęciem studiów w moim życiu pojawiło się kilka osób, które zapełniły pewnego rodzaju pustkę w sercu.
Bo chociaż uważałam, że wystarcza mi utrzymywanie kontaktu z ludźmi z Polski, nie sądziłam że aż taką radość może sprawić fakt, że ma się jednak „na miejscu” osobę, do której można zadzwonić ot tak, dzielić się zarówno smutkami jak i radościami, osobę z którą można wyjść coś wspólnie zjeść, napić się wina i po prostu śmiać się aż po policzkach spływać zaczną łzy z tej całej głupawki. Osobę, która doceni mnie za to, jaka naprawdę jestem, pomimo że nadal zdarza mi się kaleczyć angielski, nie wyglądam idealnie przez niechciane kilogramy i od czasu do czasu jak na Polkę przystało aż za nadto narzekam i marudzę.
 Pamiętam jednak, jak to swojego czasu płakałam nocami przez osoby, które opuszczały mnie jak tylko kończyły się ich problemy. I, o ironio, mam przecholerne wrażenie, że stałam sie jedną z nich.
Na moim komunikatorze wciąż królują wiadomości, na które nie odpisuję tygodniami.
Chociaż próbowałam, co najczęściej kończyło się tym, że zasypiałam z włączonym telefonem, a nad ranem zapominałam o całej sprawie, w całym tym porankowym rozgardiaszu, kiedy wybiegałam z domu albo na poranny pociąg do Londynu, albo do pracy, do której mam 30 minut na piechotę.
 Mówi się, że nie można mieć nikogo na własność. Nawet tych najbliższych ludzi. Tak samo, jak nikt na własność nie może posiadać mnie samej. Jednak to nie zmienia faktu, że lubię tak po prostu... być w życiu innych. Zostawiać po sobie ślad. Gnieździć się w zakamarkach podświadomości bliskich, że jakby co, to zawsze mogą na mnie liczyć. Pod tym względem nadal nic się we mnie nie zmieniło. Nawet tutaj, na blogu, jestem, chociaż nie w formie postów i komentarzy.

 Brakuje mi jednak czasu. Oh, jakże chciałabym czasami dodać do doby kilka godzin! Bo tak się jednak składa, że na moim kursie co tydzień mam jakiś test. Plus, na dokładkę, krótkie sprawozdania z "laborek" na 1000 słów, które niekiedy potrafią być niezmiernie irytujące.
Tak więc po zajęciach najczęściej siedzę w bibliotece do 23.00, a z racji, że nie mieszkam w Londynie, do domu najczęściej wracam z uczelni grubo po północy.
Tak 2-3 razy w tygodniu. Dodatkowo Sylvia załatwiła mi pewnego rodzaju dodatkową „pracę” jako teacher assistant na korepetycjach Ethana. I tak nadchodzi weekend. I kiedy to wielu ludzi relaksuje się, tudzież imprezuje, ja gnam w tym czasie do pracy, którą zaczęłam naprawdę lubić, mimo że jest ona w dużej mierze fizyczna i po 8 godzinach jestem mega wykończona, nie wspominając o dniach, kiedy to biorę sobie dodatkowe 4 godziny overtime.
 Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, w dużej mierze to całe zabieganie polubiłam. Bo jednak pomogło mi ono przetrwać chociażby te wszystkie szare, pozbawione słońca, deszczowe dni. Pomogło mi ono przetrwać listopad i nie wracać pamięcią do wspomnień, które otworzyłyby co niektóre rany. Pomogło mi zapomnieć o smaku gorzkich łez porażek, o rozpamiętywaniu wakacyjnych chwil z ostatnich tygodni sierpnia i tęsknotą za ludźmi, których kocham całym swoim sercem. Odpędziło strach przed śmiercią, który chciał, mimo wszystko, znowu wedrzeć się do mojej podświadomości.

 Jednakże, gdy tylko zamykam oczy, pod powiekami migają mi wciąż wspomnienia minionego tygodnia. W zeszły poniedziałek zaliczyłam ostatni sprawdzian. Nieszczęsna matematyka ze znienawidzonymi przeze mnie różniczkami. Właściwie to nie okazała się ona aż tak nieszczęsna, gdyż zdobyłam swoje wymarzone 100% punktów i nieoficjalnie mogłam przywitać zbliżające sie wielkimi krokami ferie świąteczne. I wtedy właśnie z oczu opadły mi pewnego rodzaju klapki.
Zaczęłam dostrzegać radość ludzi, którzy na święta mogli wrócić do domu, do swoich najbliższych. Za każdym razem, kiedy ktoś pytał mi się, czy wracam na ferie do Polski, zaprzeczałam z uśmiechem tłumacząc, że nie ma jak wziąć wolnego w pracy, że ludzie bookowali sobie annual leave na ten okres, gdy ja dopiero składałam aplikację... Ale z pytania na pytanie, bolało to wewnętrznie coraz bardziej. Było mi po prostu tak cholernie smutno.
Smutek pogłębił się jeszcze kolejnego dnia po rozmowie telefonicznej z Mamą, bo za kim jak za kim, ale za Nią tęsknię chyba najbardziej. Po policzkach popłynęły pierwsze od wielu tygodni łzy, a ja, jak nie ja, opublikowałam dosyć wylewny post na facebooku w drodze na uczelnię.
Niby to nie w moim stylu, bo nigdy wcześniej nie wyrażałam się w taki sposób na tym portalu, jeżeli już to tylko za pomocą udostępnianych piosenek, ale jednak... wiedziałam, że przeczytają to te Właściwe Osoby, że zrozumieją.
Niespełna 5 minut później, dostałam wiadomość od O.: „Wzruszyłam się. Tak bardzo mi Ciebie brakuje (...). Ty zawsze potrafiłaś podnieść człowieka na duchu (...)”. Przepłakałam przez to resztę drogi do Londynu, nie wiedząc nawet jak zaplanować nad emocjami.
Odechciało mi się tych ferii, odeciało jakiegokolwiek wypoczynku.
 I tak nadszedł piątek, 18 grudnia. Dzień, w którym to, ubrana może za lekko jak obecne temperatury, znalazłam się pod wieczór na Wembley Arena, by móc na żywo ujrzeć dwa ukochane zespoły. Zespoły, których tracklisty utknęły gdzieś w zakamarkach mojego starego telefonu, „nieżywego” od dobrych kilku miesięcy, których nawet nie miałam okazji sobie odświeżyć.
Nawet nie mam pojęcia, jak to się stało, że znalazłam się (znowu) pod samiutką sceną, a mając w pamięci przeżycia z lipcowego koncertu AC/DC, całe to walczenie o niebycie zmiażdżoną, łapanie oddechu i skakanie przez barierkę, zastanawiałam się, ile tym razem wytrzymam.
Nie byłam nawet pewna, czy dobrze zrobiłam przyjeżdżając na to wydarzenie. Humor wyjątkowo mi niedopisywał.
 Jednakże wraz z kolejnymi kawałkami Black Star Rides, grających jako support, na moje usta powoli zaczął wpływać uśmiech, z mięśni znikało napięcie, a w żyłach rozlała się pierwsza dawka rock’n’rolla, tak nieświadomie przeze mnie utęskniona.

 Za to wspomnienia z wystąpień zarówno Whitesnake jak i Def Leppard... Nadal są jeszcze zbyt świeże, bym mogła o nich pisać jakoś w miarę składnie.
Nie wiem, co było piękniejsze, tamtego wieczoru. Czy moment, gdy to David Coverdale posłał mi ze sceny całusa, czy gdy podczas jednego z moich ukochanych kawałków „Is this love”, stanął, dosłownie, naprzeciw mnie i śpiewając fragment: „Growing stronger day by day, an' I can't wait to see you again (...)”, położył dłoń na sercu, a ja niedługo potem... Wybuchłam płaczem... jak małe dziecko. Bo piosenka jednak nadal zbyt wiąże mi się z zeszłorocznym okresem listopad/grudzień, podobnie jak i „Love ain’t no stranger”, na którym także w moich oczach zalśniły łzy.
 Niewątpliwie i w tym przypadku odkryłam, jaką moc ma muzyka, która tak po prostu złamała tamtego wieczoru obręcz koła „uczelnia-oceny-praca-pieniądze”, a ja, zdzierając sobie gardło pod sceną, poczułam sie nagle taka wolna, młoda i pełna energii. 
 Członkowie Def Leppard również mnie nie zawiedli, grając większość moich ulubionych utworów, które pragnęłam usłyszeć na żywo, a ja mogłam nacieszyć się nie tylko widokiem Joe’a Elliotta, ale także moich ukochanych gitarzystów Ricka i Phila. Jednego, czego mogłabym się doczepić to tylko faktu, iż Joe mógłby mieć więcej kontaktu wzrokowego z publiką, a nie wpatrywać się w niewiadomo jak odległy punkt gdzieś w przestrzeni podczas przemawiania do fanów.
 Arenę opuściłam jako zupełnie inna osoba. Nucąc pod nosem „The Gypsy” Deep Purple, pomyślałam, że może jednak te ferie nie będą aż takie złe. Że dostałam jakby dodatkowy czas na przemyślenia, przeanalizowanie etapów, które już osiągnęłam, skorygowanie pewnych błędów.
Bo jednak pod pewnymi względami nie jestem do końca z siebie zadowolona i niestety ale mogłam tylko przytaknąć ostatnio jednej osobie, gdy ta, kręcąc głową z niedowierzaniem stwierdziła: „Martina it's not like you (...)". I miała rację.

 Wracam też i tutaj, chociaż już bez żadnych obietnic, bo jednak blogowanie nabrało dla mnie nowego znaczenia, a ja odkryłam, że potrafię obyć sie i bez tego. Jedynie ludzi mi brakuje, Was mi brakuje i to sprawia, że nie potrafię tak bezwzględnie zniknąć z tego miejsca, gdzyż wiem, że i tak bym powróciła. Bo ja, przecież, zawsze wracam. Wcześniej czy póżniej, sentymenty i miłość zwyciężają.

 I tą miłością dzielę się z Wami i teraz, w okresie Waszych i w pewnym też i sensie moich świąt. Bo chociaż ich nie obchodzę, to jednak tęsknota za tym, by usiąść z Mamą i rodzeństwem do wspólnego stołu i także podzielić sie tym symbolicznym chlebem z innymi bliskimi, wręcz rozrywa mi serce.
 Mam nadzieję, że jednak Wy spędzicie ten czas z tymi najbliższymi. Nie zapomnijcie powiedzieć im, jak bardzo ich kochacie. 

Wszystkiego dobrego, Kochani ;)

"I came to see you once before
One hundred years ago.
You took my hand and broke the spell,
That should have let me go.
But my years have gone so slowly,
So I'm here again my friend.
For now my life is at an end."


1 komentarz:

  1. Dużo się zmieniło ale wspomnienia zostaną na dłużej, dużo dłużej :) Szczęśliwego Nowego Roku :)

    OdpowiedzUsuń