piątek, 14 listopada 2014

...zobaczyłam spadającą gwiazdę i pomyślałam o Tobie...

 No i wróciłam… wcześniej niż planowałam, ale na chwilę obecną nie ma to żadnego znaczenia. Po prostu czuję, że jak w ciągu najbliższych minut, godzin nie wyrzucę gdzieś tego, co we mnie siedzi – eksploduję. I tak przywiało mnie tutaj – na bloga, na moją odwieczną ścianę płaczu. Niektóre rzeczy naprawdę nie zmieniają się od dobrych kilku lat…

 Nie tak miało to wszystko wyglądać. I wiem, że nie jestem jedyną, która od kilku dni zmaga się z jednym, niezwykle trudnym pytaniem: Dlaczego? Dlaczego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej?
Niemożliwe!, pomyślałam tydzień temu, we czwartek, gdy odkryłam, że jego już z nami nie ma. To było jak cios zadany znienacka w kompletnie ciemnym zaułku. Ktokolwiek celował, trafił doskonale.
 - Nie… - szepnęłam, zupełnie nie dowierzając temu, co czytały moje oczy. – Nie. Nie. NIE!
 Były to pierwsze słowa, które od ponad tygodnia wypowiedziałam na głos po polsku. Zamilkłam chwilę później, jakby zdziwiona barwą własnego głosu. Potem poczułam, jak przez moje ciało momentalnie przechodzi fala nieznośnego chłodu, a serce, dusza stają się o kilka kilogramów cięższe. Zaczęłam drżeć jak osika, mimo że w pokoju było około dwadzieścia stopni. I tak, trzęsąc się niczym galareta, usiadłam sztywno na łóżku chcąc przeczytać… jego list pożegnalny. Nie byłam w stanie. I nie dlatego, że łzy utrudniały mi czytanie. Bo, szczerze, nie mogłam zacząć płakać. Zupełnie, jakbym zapomniała, jak to się robi. Może to i dobrze, przeszło mi przez myśl. Nie jestem w końcu u siebie. Nie mogę zamknąć się w pokoju, w łazience czy po prostu wyjść w każdej chwili i płakać do woli. Trzeba było odebrać dzieciaki ze szkoły, posegregować skarpetki, sprawdzić czy każdy ma czystą koszulę na kolejny dzień w szkole, przygotować kolację, bo Sylvia miała późno wrócić z pracy. Tak, bardzo dobrze, że „zapomniałam jak się płacze”. Ale czytać też nie potrafiłam po tym, jak odkryłam, że to nie jest żart, żadna gra słowna… że to rzeczywistość.
Mój laptop, jakby czytając mi w myślach, najpierw zaczął wywalać mnie z jego bloga; raz, drugi, trzeci… potem zawalał mnie reklamami, aż w końcu postanowiłam go wyłączyć, schować pod łóżko, stracić z pola widzenia.
Wróciłam do obowiązków… do życia, które momentalnie stało się zimne i szare. Ale mnie to nie obchodziło, cel miałam tylko jeden – nie płakać, stłamsić łzy, nie pokazać nikomu, jak cholernie krwawi mi serce.
 Ale ja nie umiem być twarda… nie umiem ot tak podejść do tej sprawy ze stoickim spokojem, bo… bo, cholera, Kordianie, ja się do Ciebie przywiązałam! I to, że odszedłeś po prostu mnie złamało. I ja wiem, ile razy pisaliśmy o przywiązywaniu się… że za bardzo my, ludzie, przywiązujemy się do rzeczy, zjawisk, innych ludzi… że tak nie powinno być, bo przecież szczęście jest w nas, trzeba tylko je odkryć… pomimo tego wszystkiego, ja się do Ciebie przywiązałam. Byłeś moim przyjacielem. Raz nawet przeszło mi przez myśl, że chciałabym mieć takiego starszego brata jak Ty… ja i te moje durne marzenia o starszym bracie…
 I w końcu, po kilku godzinach walki z myślami, kiedy kąpałam Victorię i doszło między nami do małej kłótni… pękła tama. Nawet nie zorientowałam się, gdy z mojego gardła wydobył się pierwszy szloch. Ale kolejnych byłam już w pełni świadoma, bo nadzwyczajnie w świecie zaczęłam z nimi walczyć. Nosz, kurde, wystraszyłam dziecko! Jakże to musiało wyglądać, kiedy to, patrząc się w te lekko zamglone, sześcioletnie oczęta, zaczęłam się tłumaczyć, przepraszać…
 - Prosta, it’s okay… it’s okay… come, I want give you a hug.
 Zawahałam się tylko na sekundę, a potem przytuliłam do siebie tą małą istotkę, nie zważając na to, że cała ociekała wtedy wodą. Przytulałam i płakałam, wypełniając szlochem całą łazienkę… Uspokoiłam się po jakiś dziesięciu minutach… przeprosiłam, poprosiłam o czas… „Czas, który leczy rany, ale nie leczy tęsknoty”, jak on sam napisał w swoim ostatnim poście, na dzień przed tym, jak odszedł z tego świata.
 A piątek… piątek był najgorszy. Wtedy nadszedł kryzys. Począwszy od poranka, kiedy obudziłam się z dziwnym poczuciem pustki. Zero myśli, zero uczuć – tylko jedna, wielka pustka. A potem, z minuty na minutę zaczęłam sobie wszystko przypominać. Nim wstałam, coś tknęło mnie, by zajrzeć na Wasze blogi. Pierwszy raz byłam świadkiem jak blogsfera pogrąża się w żałobie. Nie wiem, ile postów wtedy skomentowałam. Chciałam Was wszystkich wesprzeć, przytulić… ale w końcu wymiękłam, nie byłam w stanie zgrywać tej, co się trzyma i jest świadoma sensu tego, co się wydarzyło. Nie hamując już łez zabrałam się za poranne obowiązki. Dzieciaki szybko dostrzegły moją zapuchniętą od płaczu twarz. I znów musiałam przepraszać… obiecywać, że, gdy tylko wrócą ze szkoły, będę się uśmiechać i razem obejrzymy kreskówki na moim laptopie.
 Miałam nadzieję, że praca pomoże mi się oderwać od tych wszystkich myśli… że zabije ból, stłamsi łzy, których już nie musiałam kontrolować, skoro byłam w domu sama. Ale ani wysprzątanie całego domu, ani dwie wielkie sterty prasowania nie okazały się poszukiwanym lekarstwem. Już nawet miałam zacząć czyścić kafelki w łazience, bo nie wiedziałam, co ze sobą począć, gdy znów poczułam, jak zbiera się we mnie fala… fala bólu, tęsknoty i goryczy. Ścierka wypadła mi z dłoni, którą machinalnie zacisnęłam w pięść i zaczęłam z całej siły uderzać w ścianę coraz mocniej i mocniej… aż przywaliłam w odstający gwóźdź, którego do tej pory nawet nie miałam okazji zauważyć. Niby bolało. Niby krwawiło… ale i tak nie przerosło to bólu, który odczuwałam w sercu.
 Nie umiałam już udawać… nie potrafiłam ukryć łez przed Sylvią, gdy ta w końcu zapytała się, czy wszystko w porządku, bo mój głos brzmi trochę nieswojo.
I gdy tak siedziałyśmy w jej sypialni, grzejąc chłodne dłonie kubkami z gorącą herbatą, gdy tak, zapłakana, zasmarkana, zapuchnięta od kolejnych wybuchów płaczu, opowiadałam jej o Kordianie, czasami milknąc na kilka sekund, czasami krztusząc się własnymi łzami, moja kochana host, po dłuższej chwili milczenia wyszeptała:
 - Moje biedactwo… naprawdę musiał wiele dla ciebie znaczyć. Pomyśleć, że znasz go zaledwie z Internetu, a opowiadasz o nim tak pięknie, jakby był twoim bratem… Boże, nawet teraz jest mi wstyd, bo ja nie wiem, czy byłabym w stanie tak opłakiwać mojego brata, mimo że naprawdę mocno kocham tego człowieka!
 Może i przesiedziałybyśmy razem więcej czasu, ale trzeba było zagonić dzieci do łóżek. Wstałyśmy w tym samym czasie.
 - Nie, kochanie, ty już masz na dziś wolne. Idź, odpocznijSylvia zatrzymała się w drzwiach, jakby sobie o czymś przypominając, po czym odwróciła się jeszcze raz w moją stronę. – Wiesz, Prosta, teraz jest czas na łzy, teraz możesz płakać do woli. Ale ja nie chcę, byś przez to wszystko zaczęła się kruszyć, rozpadać… on zresztą też by tego nie chciał. Wiem, że wydaje się to niesprawiedliwe dla ciebie… umrzeć, będąc wspaniałym człowiekiem w tak młodym wieku… Ale pamiętaj, nie ważnie ile lat ktoś żyje, ale jak żyje. On najwyraźniej zrobił już wystarczająco dla tego świata. Teraz nasza kolej. Twoja. Dobranoc.
 Wiecie, ja byłam świadoma tego, że to prawda. Ale jednak w moim sercu, nawet po rozmowie z ukochaną host, ciągle znajdował się niepokój… Bo była jeszcze jedna sprawa, która nurtowała mnie kolejną dobę… i tylko jedna osoba była w stanie mi pomóc.
 I kiedy następnego ranka zadzwoniłam do niej na Skype, kiedy ujrzałam ten cudowny uśmiech, te oczy pełne miłości i ciepła, które pomimo bólu i cierpienia przeszłości potrafią się śmiać i chłonąć piękno świata, moje własne w sekundę stały się przeciekającymi talerzykami łez.
 - Mamuś… bo ty wiesz, że ja kocham blogować. I mimo tego, że ty tak bardzo chciałaś mi wybić z głowy ten „wirtualny świat”… bo wiedziałaś, że ja tak bardzo przywiązuję się do ludzi tam poznanych… Ja jednak znalazłam na blogach przyjaciół. I wiesz, tam była taka jedna osoba i on… on był tak mądry jak ty, wiesz? I miał takie dobre serce, taką piękną duszę, a teraz… Mamuś, on nie żyje! Ja go zabiłam, mamuś! Zabiłam go jak Tatę!
 Brzmi strasznie, prawda? Może nawet mrozi krew w żyłach… ale, cholera, to mnie trapiło jak diabli! Bo, wiecie, tego lata, może dzień czy dwa po tym, jak dowiedziałam się o problemach zdrowotnych naszego Włóczykija… miałam sen o jego śmierci… a właściwie to o jego pogrzebie. Cały czarno-biały, zimny, z którego nie byłam w stanie się wybudzić, mimo że po zobaczeniu nagrobka byłam już świadoma faktu, że śnię. Cholera, nie potrafiłam się zbudzić!
A kiedy w końcu mi się to udało (wtedy po raz pierwszy nie usłyszałam budzika i obudziłam się grubo po 8.00… całe szczęście, że były wakacje i wraz z dzieciakami mogłam spać do woli), pierwsze co zrobiłam to odpaliłam laptopa i zajrzałam na jego bloga… jakże wielką ulgę poczułam, widząc nowy post, a jeszcze większą, gdy na skrzynce znalazłam kolejnego maila od niego.
Postanowiłam więc wyrzucić ten sen z pamięci, nikomu o tym nie mówić. Śmierć Kordiana… pff, co za niedorzeczność, przecież on nie umrze!
 I kiedy tydzień temu… to wszystko wróciło do mnie ze zdwojoną siłą. Wraz ze wspomnieniami… bo przed śmiercią Taty, gdy wiedziałam, że ma duży problem z alkoholem, miałam bardzo podobny sen… sen, który ziścił się kilka miesięcy później… Nie potrafiłam sobie przebaczyć…  Teraz też mam z tym problem… bo co, jeżeli to moja wina… ponoć niektóre kobiety w mojej rodzinie potrafią rzucać uroki… a co, jeżeli podświadomie ściągnęłam na Kordiana…
 - Nic nie ściągnęłaś na niego, Skarbie – zapewniła mnie Mama łagodnie, tak jak to robiła cztery lata temu, a także dwa po samobójczej śmierci mojego przyjaciela, kiedy również katowałam się wymówkami i najpodlejszymi oskarżeniami. – Tak miało być, kochanie. I nie ma co z tym walczyć. Jego czas…
 - Miał dwadzieścia siedem lat, mamo! Co to niby jest… dwadzieścia siedem lat?
- Najwyraźniej tyle właśnie potrzebował w tym wcieleniu – Mama posłała mi ciepły uśmiech. – Samadhi, kochanie… interesujesz się przecież jogą, powinnaś wiedzieć. W jego przypadku wystarczyło dwadzieścia siedem lat, by osiągnąć tą jedność z życiem. Spełnił swoje zadanie, teraz może odpoczywać, wędrować, regenerować się. No, już, nie płacz. Dobrze wiesz, że to wszystko to tylko iluzja. Czas jest iluzją, kto wie czy całe nasze życie nie jest jedną wielką iluzją… więc otrzyj te łzy i żyj, kochanie. A on zawsze będzie z tobą. Może nawet teraz stoi obok Ciebie i próbuje ze śmiechem przywołać do porządku.
 Jakkolwiek to zabrzmi dziwnie… poczułam wtedy, jak powietrze wokół mnie lekko zafalowało. Nawet na chwilę odwróciłam głowę, intensywniej mrugając powiekami.
 - Taa… - westchnęłam, ocierając ślady łez z policzków. – Wiesz, mamuś, to akurat byłoby bardzo w jego stylu…

~*~
Wiesz, Kordianie… nigdy wcześniej nie miałam okazji zobaczyć spadającej gwiazdy. Takie moje szczęście – zawsze, kiedy myślałam, iż właśnie nadeszła "ta chwila", że właśnie, patrząc się w upstrzone gwiazdami niebo, widzę tą jedyną, nareszcie będę mogła pomyśleć życzenie… zaraz potem okazywało się, że to helikopter (w bardziej oryginalnym przypadku – lampion).
Ale dzisiaj, kiedy po przebudzeniu leżałam w łóżku, już nie zapłakana, jedynie głęboko zamyślona i cholernie smutna… dotarło do mnie, że wcale takim pechowcem nie jestem.
Bo właśnie Ty byłeś gwiazdą, która niespodziewanie przecięła skrawek „mojego nieba”. Dzięki Tobie zaczęłam nie tylko marzyć, ale też realizować własne pragnienia. Dzięki Tobie ruszyłam swój tyłek, spakowałam walizkę i wyjechałam z Polski na poszukiwanie przygody.
 Ty wiesz… nie potrafię sobie przebaczyć tego, że tak zaniedbałam naszą znajomość. I mimo tego, że ja Cię przepraszałam, a Ty pisałeś, że „przecież nigdzie się nie pali”, że „zaczekasz”… ja czułam wewnętrznie, że tak być nie może.
Zabrakło jednak czasu… bogowie świadkami jak tydzień temu, we środę tworzyłam dla Ciebie mega długiego maila… bo nagle naszła mnie wena. Nagle myśli i uczucia, którymi chciałam się z Tobą podzielić, stały się możliwe do opisania… siedem stron z Worda… dawno nie stworzyłam takiego tasiemca. Ale nie byłam w stanie tego skończyć. Trzeba było wracać do pracy…
Kurde no, dlaczego wtedy jednak tego nie skończyłam pisać?! Nawet, gdyby miał być to mój ostatni „internetowy list” do Ciebie, nawet, gdybym miała nigdy nie dostać odpowiedzi… to mam wrażenie, że czułabym się o wiele lepiej, niż teraz… Kordianie, ja przepraszam… Ty wiesz… byłeś i zawsze będziesz dla mnie ważny. Mimo, że znałam Cię tylko stąd, z tego internetowego zakątka.
Nigdy nie widziałam Twojej twarzy… nie mam w zwyczaju prosić ludzi o zdjęcia…
Chciałam poprosić Cię o Twój adres, bo zachciało mi się napisać do Ciebie na papierze. Niebieskim długopisem, bo czarnymi jakoś bardziej bazgram… Aż mi się przypomniało jak na początku naszej znajomości zasugerowałeś, że mogłabym do Ciebie napisać, a ja śmiałam się, że rzucasz mi wyzwanie, bo często do obcych piszę dłuższe wiadomości, aniżeli do najbliższych… co z tego, że w większości jest to jeden wielki stek bzdur…
 Nigdy nie dane nam było się spotkać, chociaż było tak blisko… Mieliśmy pójść nad Wartę, puścić na wodę papierowe łódki… Miałam zapytać Cię o kilka rzeczy związanych z Indiami i białą magią… Miałam w końcu powiedzieć Ci „dziękuję”.  Sześć miesięcy… iluzja.
  Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiem, Kordianie. Ale jednego jestem pewna… pojawiłeś się w moim życiu nie bez przyczyny. „Pamiętaj, że wszystko dzieje się po coś”, pisałeś mi nie raz, nie dwa, gdy próbowałam toczyć wojnę z otaczającą mnie rzeczywistością.
Chociaż nie lubiłeś, gdy ludzie brali Cię za bohatera (podobnie zresztą zawsze było z nazywaniem Cię per Artysta), to i tak nim byłeś… sam napisałeś, że bohater „(…)to każdy, kto potrafi sprawić, że się inny człowiek uśmiechnie. Bohater to ktoś, kto czyni cudze życie lepszym, wcale nie na siłę (…)" – czyż nie taki zawsze byłeś, Kordianie? Pomimo bólu i okrucieństw, których doznałeś w trakcie swojego życia… pomimo tego Ty zawsze potrafiłeś dać cząstkę swojego cudownego serca każdemu, kto tego potrzebował.
 Takiego zawsze będę Cię pamiętać. I, wiesz, obiecałam Sylvii, że gdy tylko podszkolę się ze słownictwem i gramatyką, przetłumaczę jej na angielski fragmenty Twoich notek jak i pewien tekst, który mi wysłałeś… Bo Twoje słowa mają w sobie magię, mój drogi. Potrafią leczyć, łagodzić ból, rozśmieszać, dodawać otuchy. I ja będę je głosić, szerzyć . Niejeden człowiek, który stanie na mojej drodze, dowie się o Twoim wielkim sercu i pięknej duszy… i sile, która umożliwiała Ci realizację marzeń i walkę o szczęście.
 Nie wierzyłam, że możesz umrzeć, nawet mimo tego cholernego snu, za który biję się w pierś równie mocno, jak za ten niewysłany mail. To po prostu… jakoś mi się z Tobą nie łączyło. Ale wiesz, dzięki Tobie również zmieniłam troszkę podejście do śmierci. I teraz, gdy moje ego – moje malutkie dziecko, które tak kocha pogrymasić i popłakać nad poszczególnymi stratami – powoli się wycisza, gdy w końcu serce, chociaż dziurawe po Twoim odejściu, zaczyna brać górę… Ja wiem, że Ty nie przegrałeś walki ze śmiercią. Bo ludzie umierają wtedy, gdy się o nich zapomina – o Tobie nie da się zapomnieć.
 Dziękuję Ci. Za to, że byłeś. Za to, że jesteś. Ja mam nadzieję, że dane nam się będzie spotkać w kolejnym wcieleniu. Że to jeszcze nie koniec tej znajomości, mimo że Ciebie już dosłownie nie ma na tym świecie. Nie ma Cię, ale mimo to – jesteś.
Tymczasem… pójdę pomodlić się do bogów o siłę i wiarę dla Twoich bliskich – Twojej cudownej rodziny, którą skrycie tak bardzo chciałam poznać, Twoich przyjaciół. Pomodlę się o słońce, które wypędzi z ich dusz te śniegowe chmury… Bo jednak ta listopadowa zima – zima, której tak się obawiałeś – nadeszła. Nie ma jednak śniegu, którego nie dałoby się stopić, trzeba tylko wierzyć, że można go zastąpić… nie przywiązywać się tak samo jak nie przywiązywać się do łez, bólu i poczucia niesprawiedliwości. Także… ja będę się modlić, będę wierzyć i sama spróbuję pozbyć się zasp śnieżnych ze swojej własnej duszy.
Jeszcze raz… dziękuję Ci, Kordianie... moja wyjątkowa, spadająca gwiazdo.



72 komentarze:

  1. Niczego nie żałuj, Skarbie. On przede wszystkim nie chciał tego, byśmy żałowali. Zrozumiałam to, czytając list od niego. Bo ja tak cholernie żałowałam, że się z nim nie spotkałam, a przecież mieszkał obok mojej uczelni! Kiedy jednak Frida przysłała mi filmik z nim, jak ćwiczy jogę, to - choć trochę niewyraźnie go widać - byłam pewna, że wpadliśmy na siebie. I nadal jestem pewna.
    I jestem pewna też tego, że on doskonale wiedzial, co chciałaś mu powiedzieć, co chciałaś mu napisać. Właśnie jak ta spadająca gwiazda - spalił się trochę za wcześnie, ale spełniał marzenia. Marzenia o tym, że możemy nauczyć się na nowo kochać, śnić i być szczęśliwi. On po prostu wiedział.
    I proszę, nie mów, że go zabiłaś... Choć Kordian cholernie wierzył w sny. Ale bardziej wierzył w ich znaczenie.
    I też czuję, jak faluje powietrze wokół mnie. I wiem, że to on. Bo jak mi napisał w liście: "Asiu, ja teraz latam, wiesz, jak cudownie jest latać?"
    Przytulam Cię mocno :*
    Na maila odpiszę na dniach, po prostu troszkę nie nadążam, ale pamiętam, cały czas o Tobie pamiętam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że nie chciał, podobnie jak nie chciał, by ktokolwiek płakał przez niego. W sumie, jestem pewna, że on i tak zdawał sobie sprawę, że poleje się morze łez... on zawsze wiedział. Ale myślę, że mu po prostu chodziło o to, by się nie przywiązywać do tych łez i nie wybuchać płaczem na każde wspomnienie o nim.
      Rety, ten filmik to jest na wagę złota... Kordian ćwiczący jogę to chyba widok na zawsze zapadający w pamięć. Tak jak mi zapadli w pamięć dwaj "staruszkowie" z Indii, których "nakryłam" na ćwiczeniu jogi w Hyde Parku... oczu nie mogłam oderwać i właśnie pomyślałam sobie "Cholera, Kordian, że też Cię tutaj dzisiaj nie ma!". I wiesz, fakt, że się gdzieś minęliście jest bardzo, ale to bardzo możliwy.
      Gwiazdy mają to do siebie, że mimo, iż wypalają się i przestają istnieć gdzieś tam, w kosmosie, to jednak my wciąż możemy widzieć ich światło. I tak też jest z Kordianem - "wypalił się", ale nadal obdarza nas światłem, pokazuje właściwe ścieżki, które mamy obrać. Jest to trochę skomplikowane, bo już bezpośredniego przekazu typu "Skręc w lewo" nie dostaniemy, musimy po prostu wyostrzyć nasz wzrok na jego wskazówki. Ale i to jest dobre, bo uczymy się radzić sobie w życiu.
      Wiesz, ja po tym jak się obudziłam, chciałam zajrzeć do jednego z mistycznych senników i sprawdzić znaczenie tego snu. Bo czasami sny interpretuje się "na odwrót", często śmierć jest po prostu znakiem nadchodzących zmian... ale spanikowałam i postanowiłam po prostu zapomnieć. I serio, myślałam, że wyrzuciłam ten sen, nigdy nie przypomniałam sobie o nim, jakkolwiek czasami smutne były posty naszego Indiego. I dopiero tydzień temu... bum!, jak obuchem w łeb. Chyba czas popracować trochę nad tym, co mnie nocami nawiedza.
      Niech lata i korzysta z wolności. Oczywiście, podejrzewam że, jak to on, jest teraz skupiony również na tym, by każdemu z nas pomóc przejść jakoś przez ten trudny okres. Jak to on, Kordian - człowiek z sercem na dłoni.
      Ja Ciebie też tulę :* i spokojnie, poczekam na Twoją wiadomość tyle, ile będzie trzeba :*

      Usuń
    2. Jasne, że zdawał sobie sprawę. Po prostu on strasznie nie lubił, kiedy inni martwili się o niego. Zawsze stawiał innych na pierwszym miejscu, siebie na drugim. A o siebie i tak dbał, więc trudno sobie nawet wyobrazić, jak bardzo dbał o ludzi, których kochał i lubił. Dlatego ta świadomość łez była dla niego przygnębiająca. Sam nazywał mnie rykawą i ostatecznie pozwalał mi płakać mówiąc "ale pod warunkiem, że to dobre łzy."
      Ja tak samo pomyślałam na Woodstocku, jak widziałam dwóch punków ćwiczących jogę :D I się śmiałam, że ja na miejscu tej dziewczyny, z którą ćwiczył, to bym po prostu spadła na niego jak worek z ziemniakami, przy okazji trzęsąc się ze śmiechu XD Ale fakt faktem, po prostu spojrzałam na twarz, na gesty i byłam pewna. Cóż, w końcu jeździliśmy tymi samymi tramwajami i kupowaliśmy w tej samej piekarni. Nawet spacerowaliśmy nad tym samym jeziorem, nad Rusałką właśnie.
      A ile razy i on sam pisał o tych gwiazdach... Po prostu: w tym świetle trzeba znaleźć odpowiedź. Na szczęście na końcu już wiele razy wiedziałam, co mi powie. Pomógł mi w tylu sprawach, że przeczuwałam jego odpowiedź.
      ...nadchodzących zmian, albo długiego życia właśnie. Zdecydowanie czas nad tym popracować, Kochana. Bo takie sny mogą tez być wykańczające. Choćby poprzez dręczenie nadmierną interpretacją właśnie.
      Jak to on... W końcu, nie na co dzień czuło się ten powiew wokół siebie. Taki sam, jak teraz, ciepły powiew w listopadowy dzień przy zamkniętym oknie :)
      Dobrze :*

      Usuń
    3. O tak, on właśnie tego nie cierpiał. Mam wrażenie, że gdzieś w przeszłości, w trakcie jakiegoś przełomowego etapu w jego życiu, on sobie wyznaczył cel, jako tako, by pomagać ludziom, wspierać, być dla nich takim... światełkiem w tunelu. I kiedy w końcu tak się porobiło, że ludzie zaczęli panikować, drżeć ze strachu, bać się każdego kolejnego "jutra", a on był świadomy, że to z jego powodu... tu chyba gdzieś go w duszy dobijało. Bo, jakkolwiek to zabrzmi, ja, czytając te jego ostatnie wpisy miałam wrażenie, że on już nie chciał przeżyć dla siebie, był zbyt zmęczony, by przeżyć dla siebie,ale jednak dalej szukał tych sił, by żyć dla bliskich. By dalej być tym światełkiem, chociaż ludzie i tak widzieli jak gasł dzień za dniem.
      No to już wiem, co będę robić na Woodzie za dwa lata ;P No, może niekoniecznie do tego czasu punkiem zostanę, bo to jednak nie moja forma buntu - słuchać punka to słucham czasami, ale bycie punkiem to nie dla mnie ;D
      Ale nie dziwię się, że byś pewnie głupawki dostała ;P i zapewne po pięciu minutach wyszłoby, że lepiej zakończyć ten trening, bo zamiast zjednoczenia ciała z duszą są tylko śmiechy i chichy i już lepiej pójść na piwo xD Chociaż ja to bym sie zmusiła do powagi, gdybym miała okazję uczestniczyć w takiej lekcji, ale cóż - to akurat tylko dzięki pasji.
      No to teraz już na 100% pewne, że się minęliście. Nie wiem jak wielki jest Poznań, ale jak ja w Londynie, który ma ok. 8 milionów mieszkańców, trzy razy minęłam się z tą samą osobą przez trzy kolejne soboty z rzędu (oczywiście pełno domysłów w głowie, kim też jest ta osoba, że tak na nią trafiam po raz któryś z rzędu), a wy na dodatek odwiedzaliście te poszczególne miejsca w miarę regularnie... nie ma bata, naprawno żeście się na siebie natknęli.
      Cóż, nie bez przyczyny światło jest m.in. symbolem wiedzy, objawionej prawdy czy źródłem dobra, które odpędza ciemność i zło. Właśnie tam, gdzie jest światło, jest też i odpowiedź. Jest i zawsze będzie, musimy tylko cierpliwie jej poszukiwać.
      Ja i tak najgorsze sny mam już za sobą, teraz chciałabym tylko udoskonalić technikę świadomego snu, trochę podszkolić się w interpretacjach i symbolice. Kto wie, może uda mi się osiągnąć to, czego dokonał Indie i też stworzę sobie swój własny ogród, do którego będę wędrować, by się czegoś dowiedzieć... Aczkolwiek, jak ja mu kiedyś napisałam - wolę las, najlepiej taki rodem z tych równikowych ;)
      Ten powiew to znak, że ten listopad niekoniecznie musi być oznaczony czarnymi wstążeczkami. Doznaliśmy straty, wielkiej straty. Ale kto wie, ile cudów jeszcze w rekompensacie nam się ukaże ;)

      Usuń
  2. Każdy z nas, ktokolwiek go znał, przeszedł przez to samo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy ludzie cierpią w ten sam sposób... Jestem świadomo, że chociażby moje "cierpienie" w porównianiu z tym, co czują teraz jego dziadkowie, rodzeństwo, najbliżsi przyjaciele... moje "cierpienie" jest zaledwie namiastką.
      Aczkolwiek, to nie żadne zawody, grunt, by nie przedłużać na siłę czasu żałoby, pozwolić mu odejść w odpowiednim czasie. Trzeba żyć dalej.

      Usuń
    2. Dlatego ja się z tym pogodziłam. Wiele osób mi zazdrości tego, że tak szybko się pogodziłam z jego odejściem, a ja mam z tego powodu wyrzuty sumienia.

      Usuń
    3. Nie powinnaś mieć. Bo to wcale nie znaczy, że lubiłaś go mniej czy masz w sobie mniej wrażliwości. Ja np. płakać to rzewnie płakałam do niedzieli. Potem może kilka pojedynczych łez. Potem wszystko przeniosło się tak... do środka mnie. I nawet mogę się śmiać. Cieszę się, że mogę uśmiechać się do dzieci, moich host, ludzi, których mijam np. na mieście. Tylko jeszcze nie potrafię uśmiechnąć się do siebie, wciąż jeszcze jest we mnie żal do samej siebie czy poczucie zagubienia. Ale też świadomość, że i to minie... jeżeli tylko sobie na to pozwolę, oczywiście.

      Usuń
    4. Typowa żałoba. I Ty i ja, przeżyjemy ją jeszcze nie raz.

      Usuń
    5. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że na kolejną pora przyjdzie za co najmniej kilka lat.

      Usuń
    6. W moim przypadku za kilkadziesiąt, moi bliscy są jeszcze zbyt młodzi by umierać :)

      Usuń
    7. Każdy ma swój określony czas, grunt to go prawidłowo wykorzystać :)

      Usuń
    8. Wierzysz w to, że każdemu śmierć jest pisana w pewnym momencie?

      Usuń
    9. Hm... jakby to opisać, trochę ciężko mi niektóre teorie tłumaczyć :p
      Wierzę, że każdy rodzi się po coś. Nawet niemowlęta, które umierają kilka dni, godzin po narodzinach. Jest to smutne, ale ma swój sens.
      W śmierć jako taką nie wierzę. Ale każdy z nas po prostu kiedyś osiągnie taki moment, że Wszechświat (lub bog, zależy kto w co wierzy) po. prostu stwierdzi, że wystarczy, spełniliśmy swoje zadanie w określonym wcieleniu. Do tego zadania również, wg mnie należy uświadomienie sobie, że jesteśmy kimś więcej, niż tylko istotami fizycznymi, odgrywającymi swoje życiowe role, niczym aktorzy w teatrze.

      Usuń
    10. Ale uważasz, że np. ojcowie, którzy giną w wypadku, lub strażacy, którzy giną w ogniu, zostawiają malutkie dzieci i żony bezradne - tak się zdarza, uważasz, że oni wtedy wypełnili już swoje zadanie na tym świecie?

      Usuń
    11. Tak, tak właśnie uważam, mimo że tego typu przypadki są naprawdę smutne i nie potrafimy sobie odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego?"... tylko... mam też wrażenie, że ludzie próbują to wszystko trochę tak przyziemnie tłumaczyć, a jednak to wszystko ma gdzieś swój głębszy sens.

      Usuń
    12. Ja w to nie wierzę :)

      Usuń
    13. Szczerze... domysliłam się :)

      Usuń
  3. A już myślałam, że żaden tekst o Jego śmierci mnie nie ruszy... A raczej, że nie ruszy tak bardzo. Kurczę, nie obwiniaj się, bo mimo, że się nie znamy nawet z tego blogowego światka, to aż pęka serce. Sama mama wyrzuty sumienia przez parę rzeczy, które działy się przed Jego śmiercią. Ale nie możesz się obwiniać. Kordian by tego nie chciał i sam by czuł się z tym okropnie. Zresztą, to pewnie wiesz. I mam świadomość, że moje słowa też za wiele nie pomogą, pewne rzeczy muszą przejść same. Sami musimy sobie z nimi poradzić.
    I tak, on jest tutaj z nami. Nie w ten oczywisty sposób, już nie odpisze na maila i w ogóle, ale jest. Cały czas jest i uśmiecha się do nas, podsuwa pomysły i ciągle jakoś pomaga. I właśnie, będzie żył dopóki będziemy o nim pamiętać. A chyba nikt z nas go nigdy nie zapomni. Bo wiesz, ja myślę, że w każdym z nas została jakaś cząstka Kordiana. Cząstka, która sprawia, że w jakimś stopniu chcemy być tacy jak on, że chcemy być po prostu lepszymi ludźmi. I wierzę, że to też pójdzie dalej, że dzięki temu inni ludzie staną się lepsi itd. On dał nam dużo dobrego, teraz my się tym dobrem dzielimy. Dobrem i jego mądrością.
    Ściskam mocno! Trzymaj się i walcz z wyrzutami sumienia. Będzie lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko jest w takiej sprawie tak po prostu stać się obojętnym... to po prostu gdzieś tam boli w środku.
      Wierz mi, staram się, ale jednak mam w sobie jeszcze pewne blokady, których nie potrafię przełamać. I tak jest progress, bo zdaję sobie z tego sprawę i próbuję coś z tym zrobić... i też, z kimkolwiek o tym rozmawiam i ktokolwiek mówi mi, bym przestała się obwiniać, ja odpowiadam - szczerze - "Dobrze, postaram się"... I się staram, ale czasami to tak... no, samo z siebie wraca jak bumerang. Ale wiem, że on by czuł się paskudnie ze świadomością, że tak siebie torturuję... "przez niego"... on zawsze kochał wywoływać u ludzi uśmiechy i nienawidził faktu, że może u kogokolwiek być powodem do zmartwień.
      Cieszę się, że on tutaj jest, zresztą, to w jego stylu - wspierać tych, którzy potrzebują pomocy, pewnego nakierowania. Był jak taki dobry duch, który nawet szarość potrafił uczynić piękną i dającą radość. I to jest coś niesamowitego, ilu ludzi on nawrócił, naprowadził na odpowiednią drogę, pokazał, że można być szczęśliwym, mimo tego, że czasami życie potrafi dać nieźle w kość. Napewno będzie z nas dumny widząc, że jego rady, lekcje, których nam udzielił nie poszły na marne.
      Dziękuję Ci za słowa otuchy, mam nadzieję, że faktycznie wszystko zacznie się prostować ;)

      Usuń
    2. Rozumiem jak najbardziej. Sama często przyłapuję się na myślach, których później się wstydzę. Więc tak, staramy się, ale nie zawsze wychodzi. Chociaż... Liczy się to, że próbujemy, prawda? :)
      Dokładnie, tak jak napisałam u siebie - jest gwiazdą, której światło ciągle do nas dociera. I dalej robi niesamowite rzeczy. Tak, myślę, że by się cieszył :)
      Oczywiście, że zacznie. Mimo, że to nie zawsze będzie łatwe.

      Usuń
    3. Czasami to wręcz zdumiewające, jak nasze myśli mogą rzutować na rzeczywistość. Na szczęście wciąż możemy próbować, cieszyć się z sukcesów, a jak się czasami potkniemy... cóż, i to ma swój cel, czyż nie? ;)
      I my teraz po prostu musimy to światło traktować jak pewnego rodzaju nadzieję. Nawet, gdy jest naprawdę ciężko, on z nami jest, wystarczy pomyśleć i jakoś tak się napewno... raźniej i lżej na duszy zrobi ;)
      W sumie może nawet dobrze, że nie zawsze będzie "z górki" - sukcesy jeszcze więcej radości dają, gdy mamy świadomość, iż osiągnęliśmy je dając z siebie wszystko w walce z przeciwnościami losu.

      Usuń
    4. Zdumiewające jest też to jakie głupoty przychodzą do głowy i człowiek się nimi katuje. A teraz radość z sukcesów, choćby tych najmniejszych jest jakby od razu podwójna, bo się wie, że i Kordian się cieszy :)
      Czasami chmury to światło przysłaniają, ale właśnie... To przecież nie oznacza, że go tam nie ma. Ciągle jest, tylko może czasem potrzeba więcej wysiłku żeby je dostrzec.

      Usuń
    5. Katuje się, bo... hm... może boi się zrobić krok naprzód, więc to jest pewnego rodzaju wymówka...
      No, ale choćby dla tej radości warto walczyć, dążyć do upragnionego celu :)
      Właśnie chodzi o to, by znaleźć w sobie taką możliwość, która, niczym wiatr w przyrodzie, odpędzi te chmury. Nie na darmo mówi się, że po burzy, predzej czy później, wychodzi słońce. Trzeba tylko być wytrwałym, by jak nawiecej wziąć z jego promieni, ciepła i prawidłowo wykorzystać.

      Usuń
    6. Być może tak właśnie jest.
      Dokładnie tak :)

      Usuń
    7. Tego się teraz trzymać :)

      Usuń
  4. Śmierć Kordiana była wstrząsająca... ale trzeba się wypłakać i iść dalej. Ne obwiniaj się broń Boże za to. Tak jak Twoja Matka Ci powiedziała... Kordian dokonał żywota godnie. Zrobił już wszystko, co do zrobienia miał - przekazał całe swoje dobro dalej - i otrzymał zasłużony odpoczynek. :) Nie zostało nic innego, tylko kontynuować jego dzieło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już "czas łez" mam za sobą, ale jednak smutek jest jeszcze, podobnie jak ból w sercu. Ale i to długo trwać nie będzie, bo na to nie pozwolę. Zatęsknić, napewno czasami zatęsknię, a tak... no, trzeba iść do przodu i realizować sie we własnym życiu, tak by jak Kordian, mając świadomość, że już umieramy, niczego nie żałować.

      Usuń
  5. Popatrz na to z innej strony, gdy zobaczysz spadającą gwiazdę - to może Kordian daje Ci znak, że u niego wszystko w porządku? :)
    Głowa do góry, dobrze wiesz, że On nie chce żebyś była smutna :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że on ma się wyśmienicie nawet nie oglądając tego zjawiska - sam pisał, że o zmarłych nie trzeba się martwić ;)
      I staram się odnajdywać na nowo tą radość w sobie. Czasami jest naprawdę trudno, ale motywacja jest, także... małymi kroczkami ciągle naprzód.

      Usuń
    2. Piękny testament nam zostawił - żebyśmy kochali się i nie zapominali o czułości. Coś cudownego!

      Usuń
    3. To prawda, nawet na koniec postanowił udzielić nam kilku ważnych rad. Nic, tylko wcielić je w życie ;)

      Usuń
    4. Oj tak :) Bo pisał mądre rzeczy i trzeba wynieść z jego życia jak najwięcej :)

      Usuń
    5. Mnie to na początku aż zdziwiło, jak można mieć taką wiedzę w wieku 27 lat ;P Ale w przypadki też nie wierzę - pojawil się w naszym życiu m.in. po to, by wnieść w nasze serca wiarę i chęć bycia szczęśliwym i teraz naszym zadaniem jest przelanie tego na nasze życie i utrzymanie ;)

      Usuń
    6. Taki człowiek zdarza się raz na parę lat. Mieliśmy wielkie szczęście, że był tutaj z nami :)

      Usuń
    7. Erudyta o złotym sercu - najwyraźniej do jego życiowej misji należało również wniesienie radości w blogsferę. Jego już nie ma dosłownie tutaj, ale do notek można wracać zawsze i czerpać inspiracje ;)

      Usuń
    8. Mam nadzieję, że tylko ich nikt nie skasuje...

      Usuń
    9. Nie no... bądź co bądź to było jego... chyba nikt nie powinien się aż tak ingerować w niektóre sprawy, tym bardziej, że on sam nie prosił o usunięcie bloga tylko opublikowanie tam listu pożegnalnego.

      Usuń
    10. To dobrze :) fajnie byłoby wrócić czasami do Jego postów :)

      Usuń
    11. Zawsze jakaś motywacja w tej lekturze może się znaleźć :)

      Usuń
  6. Ludzie odchodzą, pojawiają się w naszym życiu i zawsze coś wnoszą. Nie pojawiają się od tak, po nic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda - wszystko ma swój ukryty cel, również ludzie w naszym życiu i nasze relacje z nimi.

      Usuń
    2. Trzeba tylko wyciągnąć odpowiednie wnioski ;)

      Usuń
    3. Oh, tych wniosków już jest tyle, że chyba zacznę je spisywać :)

      Usuń
    4. Koniecznie, ciekawe co z tego wyjdzie ;)

      Usuń
    5. Kilogramy makulatury - to napewno, bo na jednej kartce się nie skończy :)

      Usuń
    6. hehe :p
      a odnośnie rodziców to facetom i ojcom ciężko coś wytłumaczyć, z matkami bywa inaczej.

      Usuń
    7. Ja tam na płci wolę nie tłumaczyć, zbyt długo byłam (jestem...?) uprzedzona do facetów, nie chcę z tym żyć przez kolejne lata. A z Mamą dopiero rok temu zaczęłam się dogadywać, wcześniej też dużo wojen ze sobą toczyłyśmy.

      Usuń
    8. Ja tam zawsze miałam dużo kolegów ;) No ale już w związkach bywało inaczej. Z ojcem nie rozmawiam przez całe życie, nawet go nie znam, a z matką bywa różnie.

      Usuń
    9. Czasami życie pisze naprawdę niezwykłe scenariusze...

      Usuń
  7. To niesamowite, jak wielu ludzi tak bardzo przeżyło jego śmierć... Mi też w pewien sposób go brakuje i choć nie znałam go tak dobrze, znów płaczę czytając kolejny post o nim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Był po prostu niesamowitym człowiekiem, wrył się w serca chyba każdej osoby, która w większym lub mniejszym stopniu miała z nim styczność. Ja sama byłam trochę zaskoczona swoją reakcją, myślałam, że przez te cztery lata się zahartowałam, ale cóż... serce nie sługa, jak widać.

      Usuń
    2. Chyba na takie przeżycie nie da się zahartować. Zresztą trzeba przeżywać i wyrzucać z siebie emocje.

      Usuń
    3. Zawsze to lepsze, niż ukrywanie tego i gromadzenie w sobie...

      Usuń
  8. O tym, co czuję, powiedziałam w mailu, więc nie będę się powtarzać. Wiedz tylko, że tym razem ja tu jestem, by Cię wesprzeć :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, Kochana, nawet tego nie wymagam, bo to tak jak celowe rozszarpywanie ran. Dziękuję Ci i wiedz, że ja też zawsze będę chętna Ci pomóc, ile tylko będę w stanie ;*

      Usuń
    2. Musimy trzymać się razem :*

      Usuń
    3. Zawsze i wszędzie na mnie możesz liczyć :*

      Usuń
  9. Nie dziwię się, że się wystraszyłaś. Też bym się wystraszyła, gdybym miała taki sen.
    Wiesz, mną śmierć Kordiana również wstrząsnęła, jednak... nie do tego stopnia, co Tobą. Bo ja wierzę, że on jest teraz szczęśliwy. Że nic go już nie boli, a biorąc pod uwagę to, co przeżywał szczególnie w młodości - uspokoiło mnie to najbardziej. On żyje. Żyje, jako ten szaman, którym przecież był. Jednoczy się z naturą. Odkrywa nowe życie, nowe siły.
    Twoja mama to bardzo mądra osoba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To było potworne uczucie, aczkolwiek zauważyłam, że jak przychodzi mi pamiętać jakiś sen to zazwyczaj wtedy, gdy jest on szczególnie porąbany... aczkolwiek stosując takie określenie, sama siebie jako porąbaną opisuję, w końcu sny są wytworem naszej podświadomości. No nic, najwyraźniej to był znak, że nie ma co już zwlekać, tylko muszę zabrać się za
      LD.
      Ja jeszcze sprawy śmierci nie mam dobrze przepracowanej, sporo czasu po prostu się jej bałam, niedawno przestałam - jak napisałam w notce, m.in. dzięki Kordianowi - ale dalej jest chociażby kwestia przywiązywania się.
      Niemniej, byłabym samolubem, gdybym nie chciała dopuścić do siebie pozytywów tej całej sytuacji. A, szczerze mówiąc, od wczoraj zdarza mi się znajdować coraz więcej dowodów na to, że tak właśnie miało być i chociaż strata dosłowna jako tako boli to jest to w pewnym sensie dobry ból, bo otwiera nam oczy, możemy dostrzec to, czego wcześniej możliwe, że nie bylibyśmy w stanie ujrzeć, poczuć.
      Oj tak, jest bardzo mądra. Czasami śmiałam się, że ona i Kordian mogliby przegadać minimum kilka godzin bez przerwy, bo wiele ich łączy. Ją akuraz zmieniła śmierć Taty, która akurat na mnie odbiła się bardziej negatywnie. Może właśnie historia Kordiana to taki mój punkt zwrotny...

      Usuń
    2. Ja mam jeden sen, który pamiętam dokładnie z każdym szczegółem mimo, iż śnił mi się, gdy miałam zaledwie 8 lat. A pamiętam go idealnie, bo śnił mi się każdej nocy przez 3 lata. Do teraz nie wiem, jak to się stało, bo podobno sny się nie powtarzają.
      Dla mnie temat śmierci nie jest takim tabu, bo przez moją wiarę mniej się jej boję. Z Kordianem nie łączyła mnie tak silna więź, jak pewnie łączyła go z innymi tutaj obecnymi. Brakuje mi go na swój sposób jak każdemu z nas. Czuję, że utraciłam kogoś, kto był dla mnie kimś w rodzaju ostoi. On umiał doradzić. Umiał pocieszyć i postawić na nogi. Doskonale wiedział, czego człowiekowi trzeba i... trochę mu tego zazdrościłam. Zazdroszczę nadal.
      No, po prostu jak zauważyła Twoja mama - zrobił to, co miał zrobić tu, na tym świecie. Teraz cała wieczność przed nim. I... przed nami też ;)
      To nie samowite, jak swoją śmiercią nas zmienia. Ja pierwszy raz widzę tak mocne poruszenie czyimś odejściem tak na prawdę.

      Usuń
    3. Myślę, że przekaz tego snu był w pewnym sensie bardzo ważny, skoro Twoja podświadomość nasuwała Ci go tak często w krótkich odstępach czasu.
      Próbowałas go sobie może zinterpretować?
      Wiesz, moje poglądy, w które wierzę to nawet mówią, że śmierci jako tako nie ma. To moje ego robi z tego problem, czego jestem świadoma i chcę nad tym popracować.
      Kordian w różny sposób przyczyniał się do tego, by życie wielu osób chociaż trochę stało się lepsze... ja mam wrażenie, że on sobie taki cel postawił dawno temu - służyć, pomagać ludziom, pokazywać im właściwą drogę.
      Cóż, najwyraźniej tak wyglądać miała jego historia. I pomimo tego, że zakończyła się tak, a nie inaczej, jest to cudowna opowieść, której przesłanie bynajmniej nie jest jałowe. Teraz nasza kolej, by zrobić pożytek z tego przesłania :)

      Usuń
  10. Ja jak się dowiedziałam, to zabrakło mi oddechu, nie mogłam, nie byłam w stanie zaczerpnąć powietrza, serce zaczęło walić a w oczach pojawiły się łzy. Jak zaczęłam czytać notkę, na "spokojnie" , to tabun łez wylałam i tak było przez kilka dni, że nie mogłam wejść do niego na bloga, blokowałam się sama w sobie - boże, jak to go nie ma? Mówiłąm sobie: okej, nie żyje, ale ee... wróci, co nie? I chyba bolało - nadal boli - to, że nie wróci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wręcz na odwrót, namiętnie nawet wchodziłam na jego bloga przez ponad tydzień, najpierw nie wierząc temu, co czytam, później szukając sensu tego wszystkiego.
      I fakt, świadomość tego, że on już tak dosłownie nie wróci boli jak cholera... i nawet teraz, kiedy powoli zaczynam układać to wszystko w całość, dalej ten fakt jest ciężki do zaakceptowania tak w stu procentach...

      Usuń
    2. To podziwiam Cię... Jak widziałam sam początek notki, to nie mogłam, nie byłam w stanie dalej przez nią przebrnąć :( Do tej pory mnie wzdryga, ale już mniej.
      O jakim Ty zaakceptowaniu mówisz? Ja jedynie mogę - muszę - nauczyć się z tym żyć, ale pogodzić czy zaakceptować, nie ma mowy...

      Usuń
    3. Ja na samiutkim początku myślałam, że to żart... że on się znów bawi słowami, jak to czasami miał w zwyczaju wyprowadzać w pole, by na końcu pokazać, o co tak naprawdę chodzi. Jakkolwiek to zabrzmi, byłam pewna, że ma takiego doła, że aż siebie w notce uśmiercić postanowił... a potem przeczytałam kolejne zdanie i kolejne... jak napisałam w notce, nie byłam w stanie przeczytać wszystkiego na raz, to było za dużo. Teraz też wchodzę na jego bloga, ale bardziej w poszukiwaniu motywacji, znaków... po prostu szybciutko wybieram notki sprzed kilku miesięcy, by jak najkrócej mieć styczność z tym "Epilogiem opowieści". No, ja przez "zaakceptowanie" mam właśnie na myśli nauczenie się jak żyć z tym faktem, nic innego.

      Usuń
    4. Jak zobaczyłam, w pasku na blogu nową notkę, Epilog właśnie, to jak mi się strona ładowała, to obiecałam sobie, że zrugam go po prostu, za taki beznadziejny tytuł, bo toć to nie koniec, żaden koniec, niechże nie wariuje, przecież wciąż żyje! A tu wchodze i że nie żyje. Do tej pory w to nie wierzę, odkopuję pierwsze notki, czytam, próbuję go sobie wyobrazić uśmiechniętego... Jakoś musimy sobie radzić ;) A wiesz, co jest najgorsze? Że on zmarł w środę w nocy, a ja w czwartek rano napisałam do niego esemesa, i to... to po prostu strasznie boli, że nie odpisze.. Albo, że ja miałam mu odpisać na mejla. Ale oczywiście nie miałam czasu... I tak mi głupio przed sobą, przed nim.. przed wszystkimi, że... zawaliłam.

      Usuń
    5. Z tym mailem to rozumiem Twój ból, zresztą opisałam w notce jak zawaliłam na tym "froncie". I już nie będę mieć okazji, by w dosłowności ten błąd naprawić...
      Ale trzeba iść do przodu, mimo wszystko. Niech chociaż to będzie pewnego rodzaju rekompensatą, niech widzi, że sobie radzimy.

      Usuń
  11. już się na ten temat wypowiedziałam u Anonimowej A... i jakkolwiek to zabrzmi, w tym momencie cieszę się że nie byłam jedną z odwiedzających jego blog. wszędzie widziałam jego uśmiechnięte komentarze i trudno byłoby mi znieść tą myśl, z którą tylu jego blogowych znajomych próbuje się teraz uporać... smutne i trudne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ja nie mam w zwyczaju czytać cudzych komentarzy, chyba że serio coś mi się rzuci w oczy, także nie wiem co tam u naszej Anonimowej napisałaś :)
      Tak czy owak, sytuacja jest ciężka, nawet teraz, chociaż myślę, że ludzie powoli dochodzą już do siebie. Ale ból jeszcze jest, bo stracić takiego człowieka jak Kordian to naprawdę wielka strata.

      Usuń
  12. Jeju, poruszyła mnie Twoja historia, bo nie spotkałam się z tym, żeby ktoś obwiniał się o czyjąś śmierć z powodu snu. Nie możesz tak myśleć, bardziej podoba mi się teoria, że wystarczyło mu 27 lat, aby pozałatwiać wszystko na tym świecie.
    Jego odejście było trudne dla nas wszystkich, każdy z nas chciałby porozmawiać z nim chociaż jeszcze jeden raz... Niestety... Chociaż może - we śnie? :) Wiesz, jak czuję Jego obecność, czuję, że jest przy mnie - rozmawia ze mną. Śmieje się. Teraz może być przy nas wszystkich przez cały czas.
    Wszyscy płakaliśmy, teraz będziemy tęsknić - każdy na swój sposób. Jednak nadal możemy zrobić coś dla Niego - żyć pełnią życia i cieszyć się tym życiem.
    Głowa do góry. Póki myślimy o Nim, jest On cały czas z nami. :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w sumie ta druga teoria jest prawdziwa, za to pierwsza... hm... po prostu to wytwór mojego lekko zagubionego umysłu.
      Właśnie wypełnienie jego woli, która zawarł w ostatnim liście do nas będzie chyba najlepszą opcją uczczenia pamięci o nim. I właśnie ta świadomość, że on jest z nami wszystkimi jest niezwykle motywująca.

      Usuń