Piątkowe popołudnie.
Kolejny tydzień dobiega końca. Druga połowa miesiąca oficjalnie rozpoczęta.
Kolejny krok ku marzeniom… A właściwie to, póki co, tylko środki, które już
niedługo wprowadzą ten krok w rzeczywistość. A ja sama czekam już na kwiecień w
międzyczasie ciesząc się każdym promieniem słońca, które ostatnio jakoś rzadko
pojawia się w Luton.
Na chwilę loguję się
na facebooka. Kolejna porcja zdjęć z tegorocznych studniówek. Uśmiecham się pod
nosem, przed oczami pojawiają się wciąż wyraźne, rozgrzewające serce
wspomnienia, lekko przyćmione tęsknotą. Pomyśleć, że jutro minie dokładnie rok
od mojego balu maturalnego. Balu, który, był najlepszą
imprezą, w jakiej do tej pory uczestniczyłam.
Ciągle się jeszcze uśmiechając, przeglądam kolejne posty,
kolejne zdjęcia, aż trafiam na jedno szczególne – to na którym odznaczony jest
P. Tak, ten kochany P., o którym pisałam chociażby przy okazji Asikowej
Nominacji Dobrych Myśli. Włączam krótkie video, fragment poloneza odtańczonego
przez uczniów jego szkoły, chichocząc cichutko, gdy raz czy dwa miga mi jego
postać, oczywiście ustawiona w ostatniej parze, bo niby jak takiego dryblasa
wstawić gdzieś do środka.
No proszę, jednak potrafisz tańczyć!, przechodzi mi przez
myśl, uśmiech nabiera trochę sceptycznego wyrazu.
Z głębokim
westchnieniem odkładam laptopa na łóżko, podchodzę do okna otulając się
szczelnie własnymi ramionami. Pragnę siebie utulić, celowo przywołuję jak
najwięcej wspomnień sprzed roku.
Rok temu moje życie
było zupełnie inne niż teraz. Ja byłam inna… nadal zbierająca się po śmierci
M., mimo wszystko szczęśliwa, bo na mojej drodze, na krótko po tym okrutnym
wydarzeniu pojawiły się pewne osoby, w tym właśnie P., które powoli wnosiły
ciepło do mojej schłodzonej duszy, dodawały otuchy wciąż przerażonemu sercu.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie ma nic „na wieczność”, „na zawsze”.
Dotrwałam do końca 2013 roku, przyszedł 2014… Ignorowałam czarne chmury zbierające
się, kłębiące, wnoszące obawy i niepokój… Chciałam to zniszczyć, wygnać.
Wplątałam więc P. w swoją studniówkę.
Pamiętam jak powiedziałam mu o tym ot
tak, jakbym informowała go o tym, co zamierzam następnego dnia zjeść na obiad.
Zatkało go, ja zanosiłam się od śmiechu żałując, że nie mogę przez telefon
zobaczyć jego miny.
Do dzisiaj szczerzę się jak głupia na wspomnienie naszych „wyczynów”
tanecznych, które bardziej przypominały pokraczne zapasy polegające albo na
nieoczekiwanych ciosach z łokcia, albo na wzajemnym miażdżeniu sobie palców u
nóg. Szczerzę się na wspomnienie mocno podpitego kompana mojej koleżanki,
któremu najwyraźniej P. „przypadł do gustu”, bo pod nieobecność swojej
partnerki próbował nadzwyczajnie w świecie upić go Krupnikiem z colą. A że P.
wtedy nie miał ochoty pić, postanowiłam wybawić go z opresji (jaka ja wielkoduszna).
I tak wszystkie drinki lądowały po mojej stronie (oczywiście, gdy tamten gościu
nie patrzył, co zresztą wyzwaniem nie było przy jego stanie), a ja pod stołem
nalewałam P. „czystą colę” do identycznej szklanki, którą on później, jak gdyby
nic, wznosił w toaście.
A ja? Cóż, teraz wypadałoby się pochwalić super mocną
głową i ilością wypitych flaszek, po których jestem wciąż trzeźwa… ale byłoby
to zwyczajne kłamstwo, a ja kłamać nie umiem i nie lubię, o! Bo widzicie, moi
Kochani, mnie już po jednym piwie głupawka ogarnia… A po tamtej ilości drinków,
które stawały się coraz mocniejsze… no, odwaliło mi trochę. Nie, nie byłam mega
pijana – gdybym była, nie pamiętałabym ani jednego wypowiedzianego przeze mnie
słowa jak w przypadku większość osiemnastek i domówek, na których gościłam.
Tymczasem na studniówce byłam po prostu mocniej wstawiona.
Pamiętam jak klasowi
towarzysze, znający doskonale mój "stan upojenia alkoholowego", kiedy to jestem,
jak to określiła O., „słodka i milutka, ale troszkę bredząca”, uśmiechali się
do mnie „ze zrozumieniem”, gdy wraz z P. wyszliśmy przed hotel na ćmika.
My,
palący tylko na imprezach, śmiejący się w rozgwieżdżone niebo. Ja szczęśliwa, częstująca ludzi fajkami, gadająca głupoty o smokach, fosie i współpracy FBI z ACTA (tak, nadal to
pamiętam).
Chcę zachować te
wspomnienia, zwłaszcza że były to moje ostatnie chwile z P., ostatnie
szczere rozmowy, wymienione uściski, wybuchy radości i ciche momenty, wcale nie
wypełnione niezręcznością. Potem wszystko zaczęło się spierdalać, ostatecznie
spierdoliło się na dobre, o czym też pisałam na łamach tego bloga.
Te wspomnienia, te
kilka zdjęć, video z tańczącym P. sprawiły, że po raz kolejny zapragnęłam jego
obecności w swoim życiu… Ja, która już inaczej patrzy na tą całą sprawę, nie
płacze przez to, co się stało, ale wciąż tęskni. I po raz kolejny napisałam do niego na GG,
chociaż wiedziałam jak to się skończy, chociaż nadzieja na jedną „normalną”
rozmowę bardziej raniła moje, i tak wciąż obolałe, serce niż dodawała otuchy.
Bo czasami niektórych rzeczy jest za wiele. I wtedy
chciałabym, jak jeszcze ponad rok temu, chwycić za telefon, włączyć GG czy
napisać smsa (tak, wiem, że teraz to trudniejsze, bo mam angielską kartę sim i
zero darmówek blablabla)… chciałabym nocami dostawać kilku ataków śmiechu pod
rząd podczas godzinnych rozmów telefonicznych, a nad ranem ochrzan od Mamy za
to, że swoim rechotem nie pozwalam jej spokojnie spać. Tak, kochałam te
opiernicze, tak samo jak udawanie obrażonej na P. „Słuchaj no, dzisiaj masz
mnie już nie rozśmieszać, okay?! Przez ciebie jeszcze szlaban dostanę!”.
Serce mi na chwilę
podskoczyło, gdy odpisał. Może nie będzie tak źle…?, przemknęło mi przez myśl.
Niestety już po drugiej wiadomości wiedziałam, że nic z tego. Zresztą, czy to
pierwszy raz poczułam to uczucie zawodu, gdy tak odpisywał mi słówkiem lub
dwoma…? Jakby wcale mnie nie znał. Jakby te wszystkie wspomnienia, powierzone
sekrety, długie wiadomości na GG ze słowami, których nie potrafiliśmy
wypowiedzieć, nie miały żadnego znaczenia.
Ból tęsknoty wrócił, ale tylko na chwilę… potem nastało
znużenie. Bo chyba za bardzo uwierzyłam w te słowa „Będę z Tobą”. Za bardzo się
do tego przywiązałam, uzależniłam. Ale nikt nie jest idealny. Ja też mam swoje
słabości. Jedną z nich są ludzie, którzy zagościli w moim sercu… a w ostatnim
czasie zbyt dużo tych osób odeszło. O dużo za dużo.
Pamiętam moją studniówkę. Bawiłam się wtedy z moim partnerem do samego końca. Mimo wszystko dobrze to wspominam.
OdpowiedzUsuńWłaśnie. Nie ma nic na zawsze, na pewno...nawet jeśli jesteśmy z kimś blisko. Jeśli kogoś po prostu kochamy, jak brata, siostrę, przyjaciela. Nawet te uczucia nie są pewne, nie jest pewna obecność. Kiedyś Kordian powiedział mi bardzo ładne słowa "każde spotkanie oznacza rozstanie". I coś w tym jest. Możemy trwać przy sobie wiele, wiele lat. Czasem nawet całe życie prawie, jako przyjaciele. Ale zawsze w końcu trzeba się pożegnać. Czasem rozdziela nas śmierć, czasem to my możemy odejść pierwsi i żegnamy się z tym światem, tymi ludźmi, tym życiem. Czasem to śmierć zabierze nam kogoś. Czasem po prostu odchodzimy, wypalają się uczucia, czasem nie ma powodu. To dzieje się po prostu. Ale każde spotkanie oznacza rozstanie i z tym trzeba się pogodzić choć to tak cholernie trudne, cholernie bolesne....ale mimo to. I może nieraz można spotkać się raz jeszcze, wrócić do pewnych miejsc choć, przecież nie wejść do tej samej rzeki. Ale czasem to po prostu niemożliwe i mimo naszego bólu, naszej tęsknoty- musimy się z tym pogodzić. I nieraz po prostu docenić to, co już było. Wszystkie piękne chwile i nimi się żywić. Bo co innego zostaje?
OdpowiedzUsuńI wiesz, mi nie wydaje się, że ludzie i przywiązanie do nich, tęsknota, to słabość. Wręcz przeciwnie. To wszystko można przekuć w ogromną siłę. Też taką, która pozwala iść dalej.
Przykro mi, że tak wiele osób odeszło, ale z drugiej strony ciesze się, że masz tak piękne wspomnienia. Tak bym chciała umieć pamiętac dobre chwile ;-)
OdpowiedzUsuńTak to w życiu bywa, ludzie przychodzą i odchodzą, czasem to my mamy ich gdzieś. Życie.
OdpowiedzUsuńTwoja historia znów przypomniała mi moją. I znów doskonale rozumiem Twój smutek Skarbie. Ludzie odchodzą, bo nic nie trwa wiecznie, takie znajomości, przyjaźnie także, niestety. I najgorsza nostalgia dopada, kiedy się wydaje, że to mogłoby wrócić, że mogłoby być jak dawniej, że przecież było dobrze i że jak to się do cholery mogło ot tak skończyć, jak zniknięcie mydlanej bańki?
OdpowiedzUsuńAle widzisz... jedni ludzie odchodzą, ale pojawiają się nowi. I powtarzam sobie ostatnio, że z tego trzeba się właśńie cieszyć. Bo jest przecież z czego, prawda?
Przytulam Cię mocno :*