czwartek, 8 stycznia 2015

The search for something more

 Believe me or not, piszę ten post od 30 grudnia. Po raz kolejny nie umiem ubrać uczuć i emocji w słowa, dzielić się z kimkolwiek tym wszystkim, co we mnie buzuje. Chcę to zatrzymać dla siebie jednocześnie wyzbyć się tej bulgoczącej lawy, która pali mnie od wewnątrz.
 Nie zrobiłam żadnych podsumowań 2014 roku... Bo chociaż tyle niesamowitych rzeczy wydarzyło się w moim życiu, obracając je o całe 180 stopni, moje myśli wracają w tym przypadku tylko do tego nieszczęśliwego listopada i... Nieważne zresztą. Jakby niby sierpień 2010 był lepszy... Albo luty 2013... Zdumiewające, że jeszcze się z tym wszystkim nie pogodziłam. Z odchodzeniem, pożegnaniami.
 Mimo że tak właśnie wygląda życie. Rodzimy się sami, umieramy sami. A ludzie, których spotykamy przez te wszystkie lata, są jak statki wpływające do naszego portu i z niego wypływające. A ja jestem pierdoloną egoistką, która chce jak najwięcej tych statków zatrzymać przy sobie...

 W Sylwestra chciałam się wypłakać. Chciałam trysnąć łzami o północy tak samo jak ostatniego dnia 2010 i 2013 roku, ale nie potrafiłam. I gdy tak już grubo po 24.00 nadal krążyłam po pokoju, nie odczuwając ani krzty zmęczenia, nagle poczułam jak dziwna siła wabi mnie do okna. Sfrustowana bólem w sercu i brakiem zapasów łez, którymi mogłabym zalać na nowo otwartą przez siebie ranę, oparłam przedramiona na lekko zakurzonym parapecie, przyciskając nos do chłodnej szyby. I nagle, jak na zawołanie, zza czarnych chmur wyłonił się garb Księżyca. Zahipnotyzowana jego srebrzystą poświatą, wpatrywałam się w niego intensywnie, póki oczy nie zaszły mi "mgiełką".
 Dawno się nie modliłam, przeszło mi przez myśl, gdy wciąż starałam się chłonąć Księżycową energię.
Nie marnując czasu, podeszłam do szufladki znajdującej sie w komodzie, którą Sylvia przeznaczyła dla mnie na czas bycia Aupair, po czym wyciągnęłam z niej zapalniczkę i białą świecę, do tej pory tylko raz użytą w Yule. Przeszło mi przez myśl, że może mogłabym odprawić skromny self-blessing ritual, ostatecznie odłożyłam ten pomysł na bok ze względu na śpiącą już smacznie Victorię, z którą dzielę pokój (a właściwie to ona dzieli go ze mną). Wiem, że moja host family jest tolerancyjna, jednak wolę już tłumaczyć się z choćby tego, dlaczego po raz kolejny przypaliłam ryż, aniżeli z paradowania nago po pokoju w obecności małego dziecka (tak, ten rytuał powinno się odprawiać sky-clad, nago).
Już w drodze powrotnej do okna zapaliłam świecę, uśmiechając się lekko, gdy w moją twarz uderzyło delikatne ciepło od powstałego płomienia. Postawiwszy świecę na parapecie, wzięłam głęboki oddech jednocześnie zamykając oczy i próbując znaleźć w zakamarkach umysłu słowa pewnej modlitwy, którą znalazłam zupełnie przypadkowo gdzieś w internetach.

Goddess Mother, help me
To be patient and strong;
To see, what is truly important,
To act without selfishness or fear.

 Poszukałam wzrokiem Księżyca. Moje serce zadrżało, gdy nie byłam w stanie go dojrzeć. Chmury zabrały mi Księżyc! Jęknęłam w duchu, starając się jednocześnie przywołać ocieplające mą duszę wspomnienie jego srebrzystych pocałunków. Mocniej zacisnęłam dłonie wokół palącej się świecy.

Goddess Mother, help me
To trust Your wisdom,
To resist the coward’s way.
To walk in faith and compassion...
To be truly human in spirit and heart.

 Poczułam ulgę. Poczułam uśmiech i miłość Bogini... I niesamowicie szybko ogarniające mnie znużenie. Nie chciałam jednak jeszcze gasić świecy, udałam się więc z nią do łóżka uważając, by przypadkiem jej nie opuścić, gdy tak, wślizgując się pod kołdrę, przekładałam ją sobie z jednej ręki do drugiej. Przez nieskończenie długą chwilę wpatrywałam się w żółtawy płomień...
 Kiedy byłam małą dziewczynką stwierdziłam, że płomienie ognia to “pomarańczowe, tańczące piórka” - jakże kusiło mnie nie raz, nie dwa, by je pogłaskać, wydawały się przecież takie gładkie, delikatne... Marzenie “zrealizowało się” zupełnie niespodziewanie, gdy niechcący poparzyłam się w kuchni przy zaparzaniu herbaty. Od tamtej pory aż do 17. roku życia unikałam jak mogłam wszelich zapalniczek, zapałek (na szczęście w domu była kuchenka elektryczna). I pewnie byłoby tak i do teraz, gdyby nie pewne słowa mojego dobrego kolegi: “Chcesz być chemiczką, a boisz się obsługiwać palnik?! Shame on you!”.
 Uśmiechnełam się pod nosem do tego wspomnienia, ostatecznie decydując się na zgaszenie świecy i posłuszne poddanie się bezpiecznym objęciom Morfeusza.


 Następnie dnie minęła jak z bicza strzelił, a im bliżej było 5 stycznia, tym cięższe stawało się moje serce. I nie, nie chodzi o to, że niedawno, piątego listopada... A może trochę...
Kurna, ogarnij się dziewczyno! Już uprzedziłaś się do sierpnia, lutego... Ile jeszcze dat w kalendarzu zapełnisz czarnymi kolorami?!, skarciłam siebie w myślach, w poniedziałkowy poranek.
 W poniedziałek bowiem miałam w końcu poznać wyniki egzaminu z języka angielskiego, który pisałam na dzień przed Yule. IELTS, sprawdzian dla mojego “akademickiego angielskiego”. Jeszcze przed rozpoczęciem kursu językowego, gdzieś w zakamarkach podświadomości postanowiłam sobie, że zdobędę 6.5 na 9, czyli minimum, jakie wymagają na większości brytyjskich uczelni, pomijając oczywiście te bardziej prestiżowe lub kierunki typu medycyna, prawo. Gdzieś tam po drodze pomyślałam, że może nawet trafię w siódemkę, bo nauka szła mi całkiem dobrze... Jednak listopadowe wydarzenia, cała ta atmosfera sprawiła, że odkąd w drugą niedzielę miesiąca skończyłam kurs, do grudnia ani razu nie tknęłam żadnego podręcznika czy innego typu pomocy naukowej. Później przeklinałam siebie za to, że zabookowałam egzamin na grudzień, ale cóż... Odwołać nie ma jak, a 140 funtów w doniczkach nie rośnie, niestety. Trzeba było zabrać się do nauki, zmierzyć ze stresem, przez który przecież średnio napisałam maturę... Nie chciałam popełnić tego samego błędu. Ostatecznie, gdy już serio nie potrafiłam uwierzyć w siebie, motywowałam się myślą, że “idę zdać za moją host family”. W końcu to moi host zaskoczyli mnie, zmniejszając w ostatnim tygodniu przed testem ilość moich obowiązków do minimum, a ostatni dzień dali mi zupełnie wolny, bym mogła z laptopem pognać do pobliskiej biblioteki i tam robić ostatnie powtórki. Cała rodzina wierzyła we mnie chyba bardziej niż ja sama.
 Pomyślałam o tym wszystkim na początku tego tygodnia, gdy około 10.00 w końcu postanowiłam zalogować się na odpowiedniej stronie.
Jeżeli jest coś gorszego od oczekiwania to chyba tylko złe wyobrażenia, które powstają w umyśle w trakcie czekania, przeszło mi przez myśl na sekundę przed tym jak kliknęłam na “Log in”, by zobaczyć, że... Zdałam! I to dokładnie na 6.5!
 Tamtego dnia po raz pierwszy od dawien dawna miałam okazję usłyszeć jak brzmi pisk w moim wykonaniu. Poczułam, że z serca spada mi ogromy ciężar. W myślach podziękowałam Bogom za ich wsparcie. Dzieciaki wyściskały mnie z radości, podobnie jak Sylvia. Nathan do końca dnia powtarzał mi “I told you, you can pass it!”, Fred również nie krył zadowolenia, żartobliwie mówiąc, że to również i jego zasługa, w końcu przez kilka dni to on opiekował się Victorią i Ethanem, kiedy ja uciekałam do swoich próbnych arkuszy... I, kurcze, nie mogłam się z tym nie zgodzić, mimo że były to tylko żarty. Po raz kolejny podziękowałam Wszechświatowi za to, że postawił mi on na mojej drodze tych wspaniałych ludzi. Gdyby nie oni kto wie, co bym ze sobą zrobiła w tych ostatnich miesiącach. A tak to dzięki nim znów odzyskałam nadzieję i powolutku zaczynam budować tą wiarę w siebie, której tak cholernie potrzebuję.
 I wiecie co? Ten rok będzie wyjątkowy… bo po raz pierwszy nie potrafię go „przejrzeć” do końca. Wcześniej zawsze była jakaś “rutyna” - wiedziałam, kiedy będę mieć określone ferie lub wakacje, jakie egzaminy czekać mnie będą przed zakończeniem kolejnego roku szkolnego, jak mniej więcej będzie wyglądać mój typowy letni dzień. Rok 2014 stał pod znakiem matury… i planów wyjazdu, które ostatecznie udało mi się zrealizować. A tymczasem ten rok… wiem tyle, że pierwsze miesiące będą ciężkie… chociaż może to za duże słowo. Mam tylko nadzieję, że nie popadnę w czarną rozpacz i zamiast usiąść na dupie i płakać, będę wytrwale zdobywać to, co powinnam. Nie chcę zmarnować ani jednego dnia. Teraz, kiedy już zakosztowałam kilku zmian, pragnę wprowadzić kolejne w swoje życie. Będę z uśmiechem na ustach i miłością w sercu siać ziarno, by za jakiś czas zabrać się z radością za zbieranie uzyskanych plonów. I tak mam nadzieję dotrwać pewnej krótkiej podróży, pewnych spotkań, których już od jakiegoś czasu wyczekuję jak na szpilkach, pewnych kochanych ramion, w które wtulę się ze łzami w oczach po miesiącach rozłąki… I na tym kończą się moje plany.
Nie mam pojęcia, co będzie się dziać ze mną od czerwca. Napełnia mnie to jednocześnie lękiem i ekscytacją. Jedyne, co wiem to to, że nie będę już mogła mieć wtedy tej swojej "skorupki", w której, mimo wszystko dalej się chowam.
O tak, 2015 będzie dla mnie rokiem metamorfoz. Bo i tego czasami życie wymaga – odważnego podejścia do pewnych spraw, brania z entuzjazmem, „na klatę” pewnych wyzwań, zawołania „Tak, kurna, dam radę!” zamiast „Ja pierdolę, jaka ja jestem beznadziejna!”.

 A oto i moje małe “życzeniowe” przesłanie dla Was na ten 2015 rok (sama mam je ustawione jako tło pulpitu w laptopie ;) ):


 Dziękuję za to, że byliście ze mną przez ostatni rok, za każde ciepłe słowo, poradę, wirtualne przytulenie. Chociaż zdarzało się, że nie było mnie tutaj miesiącami, zawsze wracałam - do Was, bo moje serducho ogromnie Was pokochało i pragnę dalej dzielić się tutaj pewnymi fragmentami mojego życia. To cóż... mam nadzieję, że będziecie też i w tym roku ;)


6 komentarzy:

  1. EJEJJEJ, też chcę IELTS zrobić!! tylko zawsze to w czasie odkładam, możesz mi coś o tym opowiedzieć? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedziałam, że zdasz! Haha, wyszło na moje, więc czekam na to jak spotkamy się w kraju i szampan dla mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tez mam takei odczucie ze ten rok bedzie wyjątkowy, cóz, zobaczymy co z tego wyjdzie. Gratuluje zdanai testu! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Po pierwsze to cholernie gratuluję i mam ochotę wyściskać naprawdę, zamiast tylko wirtualnie :D Tyle wysiłków, tyle przeszkód...i się udało. Kolejny cel na drodze, która przyniesie to, co prowadzi do nas sama w sobie ale...też ta, na której tak wiele od nas zależy:)
    W ogóle wiesz, że 5 stycznia była pierwsza pełnia roku? W znaku raka, ten niby sprzyja emocjonalnym oczyszczeniom, jak to rak ale...to nie ma znaczenia:) Sam Księżyc może i sprzyjał?:D

    I dasz radę na pewno. W to nie wątpię:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wyzwania przerażają, ale chyba należy skupić się na tej ekscytacji i przeć do przodu, do przodu, nieustannie.
    Szczęśliwego "Nowego" ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Gratuluję ;) jestem dumna z Ciebie ;)
    i tego demota chyba sobie skopiuję :p
    Fajnie, że jesteś :)

    OdpowiedzUsuń