Sama nie wiem jak mam zacząć ten post… Patrzę
się na datę publikacji poprzedniej notki i aż nie chce mi się wierzyć, że dzisiaj
mija dokładnie drugi miesiąc, odkąd cokolwiek tutaj napisałam. Patrzę się na
komentarze i mina rzędnie mi jeszcze bardziej na myśl jak bardzo Was wszystkich
zaniedbałam. Gniewacie się? Na „pocieszenie” napiszę tyle, że nie zaniedbałam
jedynie znajomości z bloga. Na kilka tygodni odseparowałam się od większości
ludzi, pomijając moich host, podopiecznych. Na mojej skrzynce wciąż zalega
kilka maili, na które nie odpisałam od połowy stycznia. Wstyd i hańba.
Mam problem. Kiedy jest mi źle, mam w zwyczaju
uciekać do swojej samotni. Nauczyłam się tego niecałe 5 lat temu, gdy to po
tragicznej śmierci Taty potrzebowałam ludzi – a ich nie było. Nie w takim
znaczeniu, jakim chciałabym, żeby byli. Nie miałam przyjaciół, rodzina w
ciężkiej żałobie, z Mamą ciągle wtedy darłam koty, poza tym była wtedy ona
pogrążona w takiej depresji, że za każdym razem, gdy udawała się na klatkę schodową,
by zapalić „uspokajającego” papierosa, cichutko otwierałam drzwi i przez szparę
obserwowałam, czy przypadkiem nie postanowi ona zrzucić się na żywca z drugiego
piętra naszej kamienicy.
Nauczyłam się
wtedy żyć sama ze sobą, dzielić problemu sama ze sobą, płakać sama ze sobą.
Nienawidziłam siebie, ale cóż miałam poradzić na to, że byłam wtedy swoją
jedyną towarzyszką.
A teraz… Mam w otoczeniu kilka osób, które się
o mnie troszczą. Troszczą na tyle, na ile mogą w stanie, bo przecież niewiele
można zdziałać mając do dyspozycji jedynie adres e-mail. Ale próbują… lub
próbowali.
- No i co dalej? – Odzywa się znów w mojej
głowie ten nieznośny głos. – Taak, olewaj sobie ludzi, olewaj. Tak jak Jego
olałaś. I co teraz? Już do Niego nigdy więcej nie napiszesz, ha! On Ci już
nigdy dosłownie nie odpisze! To co, masz zamiar dalej się jeszcze pogrążać.
Pojedyncze łzy lub kilkuminutowe potoki
spływające gorącymi strumieniami po policzkach, które w ostatnich miesiącach
znów się mocno zaokrągliły przez moje balansowanie na krawędzi z cukrem i
glutenem – dwoma wrogami, których powinnam trzymać na dystans, a nie ulegać
pokusom spędzania czasu w ich towarzystwie.
People always leave or Martyna always drives them
away?
Dosyć! Postanowiłam coś z tym zrobić. Pomału
zaczęłam odzywać się to do jednej, to do drugiej osoby. Fakt, było kilka false
start'ów. Gdy za długo przebywam w „izolatce”, później nie radzę sobie nawet z
wymianą wiadomości na WhatsApp’ie. Mam w głowie gotową odpowiedź, ale słów do
wystukania na klawiaturze brak, złe myśli wydmuchują z umysłu „szablon”
wiadomości, dopada niechęć. I znów wracam do łóżka, do wpatrywania się w
sufit, otwierania ran, które od miesięcy powinny się goić.
Tak czy siak… tydzień temu, w piątek,
obserwując zaćmienie Słońca (obiecałam Sylvii, że nie będę patrzeć się na ten
widok, oj, kłamczuszka), postanowiłam sobie, że dokonam kilku zmian w swoim
życiu. Tamten dzień był aż nadto dobry na takie postanowienia i rozpoczęcie działania.
Wiem, że Bogowie mnie wspierają, czuję opatulającą mnie na co dzień energię
Słońca i Księżyca.
No i czuję
wiosnę! W sobotę, z okazji Ostary, "symbolicznie", z szerokim uśmiechem na ustach kupiłam sobie nowiutką parę
trampek. Zwykłych, prostych, jednych z najtańszych, ale, cholera, jak mi się
cieszyć chciało, podczas płacenia na myśl, że za kilka godzin rozwalające się,
zimowe buciory z praktycznie odpadającymi podeszwami wylądują w śmietniku.
Staram się więcej uśmiechać. Staram się mniej
narzekać. Nawet postanowiłam sobie, że pomału przestanę opychać się słodyczami
w każdej przygnębiającej chwili. I nie chodzi tu o wagę, chociaż granica
nadwagi już na pewno dwa miesiące temu znów została przeze mnie przekroczona
(mam, powiedzmy, „specjalną” parę spodni, na podstawie której mogę to
stwierdzić). Ha, żeby to waga była moim największym problemem. Niestety,
zdrowie zaczęło mi się wymykać spod kontroli. Jelita strajkują po kilka godzin
dziennie, zaczęłam rozpoznawać nawroty kandydozy, odwodnienia.
Mam więc nad czym
pracować, mam co „reperować”. A zbędnymi kilogramami się nie przejmuję, bo
ostatnio mam coraz większą ochotę na sport, który przecież zawsze kochałam,
tyle że ostatnio zaniedbałam. Jeszcze przebiegnę te swoje 8 kilometrów bez
zadyszki, jak rok temu… a może nawet więcej (póki co 5 minut interwałów to dla
mnie nie lada wyzwanie, ale nie poddaję się i mam przy tym niezłą frajdę,
serio).
Zresztą, tak
odnośnie wyglądu, to nie będę też sobie zawracać zbytnio głowy, przejmować się
tym, co pomyślą inni. Bo ludzie przecież gadali i gadać będą: ta za chuda, ten
za gruby blablabla. A ja w zasadzie lubię swoje ciało, no może jedynie
zaniedbana kondycja fizyczna mnie nie pociesza, ale to da się naprawić, czyż
nie?
No i, mało bym zapomniała, czeka mnie za
tydzień niesamowita wyprawa! Bowiem już w następny czwartek będę z samego ranka
łapać samolot, którym pofrunę prosto… do Polski. Takie małe wakacje mi Sylvia
zaproponowała kilka miesięcy temu, co prawda zareagowałam na nie wtedy ze
sztucznym, wymuszonym uśmiechem, ale teraz wyczekuję następnego tygodnia jak na
szpilkach. Czekają mnie cudowne dwa tygodnie, pierwszy w mojej rodzinnej
mieścinie w miejscach przepełnionych wspomnieniami, z ludźmi, których kocham i
ubóstwiam, a później… Niecały tydzień „spontanu”, że tak powiem. Zawsze
marudziłam, że albo nie mam kasy na to, by sobie po Polsce pojeździć czy też
odwiedzić niektórych ludzi to teraz to sobie odbiję: niecałe trzy dni w Krakowie, reszta w
Poznaniu! Oczywiście, inteligentna ja, do teraz nie rozglądam się za noclegiem
czy czymś w tym stylu, mam mimo wszystko sporo ostatnio na głowie. Zresztą, ja
to tam mogę nawet pod gołym niebem spać. Osoby, z którymi chciałabym się spotkać
dostały już „cynka”… jednak jeżeli ktoś jeszcze chciałby pójść na wino,
kawę, wodę mineralną czy po prostu spacer, to jestem za ;)
Tymczasem publikuję notkę i lecę do
obowiązków, a od wieczora zabieram się za nadrabianie zaległości na Waszych
blogach. Przytulam Was wiosennie ;)
Dobrze, że jesteś. Czekałam z niecierpliwością na wiadomość i notkę od Ciebie :*
OdpowiedzUsuńaaaaa kiedy będziesz w Krakowie?!
OdpowiedzUsuńAaaaa, przyjeżdżam 10.04 po południu, wyjeżdżam 12.04 wieczorem późnym albo w nocy :)
UsuńNiewyraźna w sumie jest opcja przyjazdu 9.04, zależy czy spotkam się w swojej rodzinnej 'dziurze' ze wszystkimi, których chcę wysciskać i wypytać o różne nowinki :)
Kurde! Ale supcio! :D
UsuńMartyna w Krakowie, och, ach!
Też mam zaciesz, chyba od 2-3 lat tam nie byłam :D masz ochotę trochę sobie zryć psychikę w moim towarzystwie?^^
UsuńNawet jeśli już mam na bakier zrytą? :D
UsuńHah, no właśnie myślę nad tym :D
Miło Cię znów widzieć. :)
OdpowiedzUsuńMiałaś ciężki okres, ale czuję mobilizację na maksa. Teraz może być tylko lepiej :)
OdpowiedzUsuńAkceptować siebie - to najważniejsze. Ludzie zawsze znajdą coś, czego nie będą potrafili zaakceptować i na co wyleją swoje frustracje :)
OdpowiedzUsuńMiłego pobytu w Polsce! :)
nawet jak czyta się Twoją notkę to się czuje te zmiany w Tobie :) Znalazłaś na siebie sposób. Myślę, że nieświadomie, ale doceniłaś fakt, że trzeba żyć tym co jest teraz, bo nigdy nie wiadomo co zdarzy się jutro. Trzeba życie wyciskać jak cytrynę :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki :)
Jej, tylko ja bym nie wróciła ani na tydzień do Polski? Wolałabym ściągnąć rodziców tutaj:P
OdpowiedzUsuńA więc...cieszę się, że wróciłaś. Dawno mnie nie było u Ciebie. Ja...jak mam problem to uciekam od ludzi i często zmieniam adresy, nicki. Hm, widzę, że łączy nas...tragedia. Trzymaj się!
OdpowiedzUsuń