środa, 25 marca 2015

Nie będziem płakać, nie będziem biadać, nie będziem na życie targać się!

 Sama nie wiem jak mam zacząć ten post… Patrzę się na datę publikacji poprzedniej notki i aż nie chce mi się wierzyć, że dzisiaj mija dokładnie drugi miesiąc, odkąd cokolwiek tutaj napisałam. Patrzę się na komentarze i mina rzędnie mi jeszcze bardziej na myśl jak bardzo Was wszystkich zaniedbałam. Gniewacie się? Na „pocieszenie” napiszę tyle, że nie zaniedbałam jedynie znajomości z bloga. Na kilka tygodni odseparowałam się od większości ludzi, pomijając moich host, podopiecznych. Na mojej skrzynce wciąż zalega kilka maili, na które nie odpisałam od połowy stycznia. Wstyd i hańba.
 Mam problem. Kiedy jest mi źle, mam w zwyczaju uciekać do swojej samotni. Nauczyłam się tego niecałe 5 lat temu, gdy to po tragicznej śmierci Taty potrzebowałam ludzi – a ich nie było. Nie w takim znaczeniu, jakim chciałabym, żeby byli. Nie miałam przyjaciół, rodzina w ciężkiej żałobie, z Mamą ciągle wtedy darłam koty, poza tym była wtedy ona pogrążona w takiej depresji, że za każdym razem, gdy udawała się na klatkę schodową, by zapalić „uspokajającego” papierosa, cichutko otwierałam drzwi i przez szparę obserwowałam, czy przypadkiem nie postanowi ona zrzucić się na żywca z drugiego piętra naszej kamienicy.
Nauczyłam się wtedy żyć sama ze sobą, dzielić problemu sama ze sobą, płakać sama ze sobą. Nienawidziłam siebie, ale cóż miałam poradzić na to, że byłam wtedy swoją jedyną towarzyszką.
A teraz… Mam w otoczeniu kilka osób, które się o mnie troszczą. Troszczą na tyle, na ile mogą w stanie, bo przecież niewiele można zdziałać mając do dyspozycji jedynie adres e-mail. Ale próbują… lub próbowali.
 - No i co dalej? – Odzywa się znów w mojej głowie ten nieznośny głos. – Taak, olewaj sobie ludzi, olewaj. Tak jak Jego olałaś. I co teraz? Już do Niego nigdy więcej nie napiszesz, ha! On Ci już nigdy dosłownie nie odpisze! To co, masz zamiar dalej się jeszcze pogrążać.
 Pojedyncze łzy lub kilkuminutowe potoki spływające gorącymi strumieniami po policzkach, które w ostatnich miesiącach znów się mocno zaokrągliły przez moje balansowanie na krawędzi z cukrem i glutenem – dwoma wrogami, których powinnam trzymać na dystans, a nie ulegać pokusom spędzania czasu w ich towarzystwie.

 People always leave or Martyna always drives them away?

 Dosyć! Postanowiłam coś z tym zrobić. Pomału zaczęłam odzywać się to do jednej, to do drugiej osoby. Fakt, było kilka false start'ów. Gdy za długo przebywam w „izolatce”, później nie radzę sobie nawet z wymianą wiadomości na WhatsApp’ie. Mam w głowie gotową odpowiedź, ale słów do wystukania na klawiaturze brak, złe myśli wydmuchują z umysłu „szablon” wiadomości, dopada niechęć. I znów wracam do łóżka, do wpatrywania się w sufit, otwierania ran, które od miesięcy powinny się goić.

 Tak czy siak… tydzień temu, w piątek, obserwując zaćmienie Słońca (obiecałam Sylvii, że nie będę patrzeć się na ten widok, oj, kłamczuszka), postanowiłam sobie, że dokonam kilku zmian w swoim życiu. Tamten dzień był aż nadto dobry na takie postanowienia i rozpoczęcie działania. Wiem, że Bogowie mnie wspierają, czuję opatulającą mnie na co dzień energię Słońca i Księżyca.
No i czuję wiosnę! W sobotę, z okazji Ostary, "symbolicznie", z szerokim uśmiechem  na ustach kupiłam sobie nowiutką parę trampek. Zwykłych, prostych, jednych z najtańszych, ale, cholera, jak mi się cieszyć chciało, podczas płacenia na myśl, że za kilka godzin rozwalające się, zimowe buciory z praktycznie odpadającymi podeszwami wylądują w śmietniku.
 Staram się więcej uśmiechać. Staram się mniej narzekać. Nawet postanowiłam sobie, że pomału przestanę opychać się słodyczami w każdej przygnębiającej chwili. I nie chodzi tu o wagę, chociaż granica nadwagi już na pewno dwa miesiące temu znów została przeze mnie przekroczona (mam, powiedzmy, „specjalną” parę spodni, na podstawie której mogę to stwierdzić). Ha, żeby to waga była moim największym problemem. Niestety, zdrowie zaczęło mi się wymykać spod kontroli. Jelita strajkują po kilka godzin dziennie, zaczęłam rozpoznawać nawroty kandydozy, odwodnienia.
Mam więc nad czym pracować, mam co „reperować”. A zbędnymi kilogramami się nie przejmuję, bo ostatnio mam coraz większą ochotę na sport, który przecież zawsze kochałam, tyle że ostatnio zaniedbałam. Jeszcze przebiegnę te swoje 8 kilometrów bez zadyszki, jak rok temu… a może nawet więcej (póki co 5 minut interwałów to dla mnie nie lada wyzwanie, ale nie poddaję się i mam przy tym niezłą frajdę, serio).
Zresztą, tak odnośnie wyglądu, to nie będę też sobie zawracać zbytnio głowy, przejmować się tym, co pomyślą inni. Bo ludzie przecież gadali i gadać będą: ta za chuda, ten za gruby blablabla. A ja w zasadzie lubię swoje ciało, no może jedynie zaniedbana kondycja fizyczna mnie nie pociesza, ale to da się naprawić, czyż nie?

 No i, mało bym zapomniała, czeka mnie za tydzień niesamowita wyprawa! Bowiem już w następny czwartek będę z samego ranka łapać samolot, którym pofrunę prosto… do Polski. Takie małe wakacje mi Sylvia zaproponowała kilka miesięcy temu, co prawda zareagowałam na nie wtedy ze sztucznym, wymuszonym uśmiechem, ale teraz wyczekuję następnego tygodnia jak na szpilkach. Czekają mnie cudowne dwa tygodnie, pierwszy w mojej rodzinnej mieścinie w miejscach przepełnionych wspomnieniami, z ludźmi, których kocham i ubóstwiam, a później… Niecały tydzień „spontanu”, że tak powiem. Zawsze marudziłam, że albo nie mam kasy na to, by sobie po Polsce pojeździć czy też odwiedzić niektórych ludzi to teraz to sobie odbiję:  niecałe trzy dni w Krakowie, reszta w Poznaniu! Oczywiście, inteligentna ja, do teraz nie rozglądam się za noclegiem czy czymś w tym stylu, mam mimo wszystko sporo ostatnio na głowie. Zresztą, ja to tam mogę nawet pod gołym niebem spać. Osoby, z którymi chciałabym się spotkać dostały już „cynka”… jednak jeżeli ktoś jeszcze chciałby pójść na wino, kawę, wodę mineralną czy po prostu spacer, to jestem za ;)

 Tymczasem publikuję notkę i lecę do obowiązków, a od wieczora zabieram się za nadrabianie zaległości na Waszych blogach. Przytulam Was wiosennie ;)




12 komentarzy:

  1. Dobrze, że jesteś. Czekałam z niecierpliwością na wiadomość i notkę od Ciebie :*

    OdpowiedzUsuń
  2. aaaaa kiedy będziesz w Krakowie?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaaaa, przyjeżdżam 10.04 po południu, wyjeżdżam 12.04 wieczorem późnym albo w nocy :)
      Niewyraźna w sumie jest opcja przyjazdu 9.04, zależy czy spotkam się w swojej rodzinnej 'dziurze' ze wszystkimi, których chcę wysciskać i wypytać o różne nowinki :)

      Usuń
    2. Kurde! Ale supcio! :D
      Martyna w Krakowie, och, ach!

      Usuń
    3. Też mam zaciesz, chyba od 2-3 lat tam nie byłam :D masz ochotę trochę sobie zryć psychikę w moim towarzystwie?^^

      Usuń
    4. Nawet jeśli już mam na bakier zrytą? :D
      Hah, no właśnie myślę nad tym :D

      Usuń
  3. Miło Cię znów widzieć. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałaś ciężki okres, ale czuję mobilizację na maksa. Teraz może być tylko lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Akceptować siebie - to najważniejsze. Ludzie zawsze znajdą coś, czego nie będą potrafili zaakceptować i na co wyleją swoje frustracje :)
    Miłego pobytu w Polsce! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. nawet jak czyta się Twoją notkę to się czuje te zmiany w Tobie :) Znalazłaś na siebie sposób. Myślę, że nieświadomie, ale doceniłaś fakt, że trzeba żyć tym co jest teraz, bo nigdy nie wiadomo co zdarzy się jutro. Trzeba życie wyciskać jak cytrynę :)
    Trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jej, tylko ja bym nie wróciła ani na tydzień do Polski? Wolałabym ściągnąć rodziców tutaj:P

    OdpowiedzUsuń
  8. A więc...cieszę się, że wróciłaś. Dawno mnie nie było u Ciebie. Ja...jak mam problem to uciekam od ludzi i często zmieniam adresy, nicki. Hm, widzę, że łączy nas...tragedia. Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń