poniedziałek, 6 lipca 2015

„AC/DC, we salute you!”, czyli o magii ukochanej muzyki, spełnionym marzeniu i nieoczekiwanych próbach przetrwania

 Oglądając kilka filmików nagranych sobotniej nocy moim telefonem-antykiem, nie mogę przestać śmiać się sama z siebie. Geez, byłam świadoma swoich poczynań, pisków, krzyków i fałszowania, ale dopiero teraz odkryłam, jak naprawdę przedwczoraj odbiła mi na koncercie szajba. Aż jestem ciekawa reakcji ludzi, którym na dniach prześlę niektóre nagrania.
Niewielkie "rany wojenne" w postaci dziwacznych zakwasów w ramionach, różnorodnych obtarć, odcisków na stopach i lekko piekącego gardła, które na szczęście dokucza tylko nad ranem, sprawiają, że uśmiecham się do siebie pod nosem.
 Włączam youtube. Znajduję kawałek „Sin City” nagrany tamtego dnia i nagle czuję, że po moich policzkach spływają pojedyncze łzy. Łzy wzruszenia, których, mimo obaw, w sobotę nie było, a także i dobrej tęsknoty, bo przecież... cholera, ile bym dała, by znaleźć się tam znowu. Kiedy ja, do jasnej cholery, zrobiłam się taka sentymentalna i wrażliwa?
 Tak czy inaczej, Kochani, zapraszam Was na dosyć długą i szczegółową relację z mojego pierwszego koncertu rock’owego. Stwierdziłam, że najlepiej będzie, gdy stworzę ją właśnie dzisiaj, gdy wszystko jest jeszcze w miarę świeże, gdy jeszcze nie do końca wróciłam do rzeczywistości i w mojej głowie wciąż skaczę dookoła własnej osi do kawałka „Baptism by fire”, wymachując ramionami jak pijany wariat. Tworzę to z myślą o tych, którym osobiście obiecałam tą relację, o Was, gdyż po ostatniej notce wiecie, czemu ten akurat koncert był dla mnie tak ważny (i nadal jest). I też dla samej siebie, by móc do czego wracać chociażby w chwilach, gdy cały świat będzie „walić mi się na głowę”.
~*~
 Po bezproblemowej podróży pociągiem i 20-minutowej jeździe dusznym, wypełnionym po brzegi fanami AC/DC metrem, około 15.00 dotarłam na Wembley. Już sam widok stadionu przyprawiał mnie o szybsze bicie serca i szeroki uśmiech.
To będzie piękny wieczór, piękna noc, pomyślałam wtedy, nikt i nic mi tego nie zepsuje!
 Radośnie zaczęłam więc zbiegać ze schodów, podążając za tłumem ludzi... i nagle stanełam jak wryta. U podnóża schodów w jednej linii stało kilku bądź kilkunastu mężczyzn, wszyscy jednogłośnie powtarzając to samo pytanie: „Anyone ticket for sell?”. Serio, brzmiało i wyglądało to dziwnie, przynajmniej dla mnie. „Normalnie jak roboty”, przeszło mi przez myśl, gdy minęłam ich z kamienną twarzą, ciesząc się w duchu, że żaden mnie nie zaczepił, bo raczej po koszulce i glanach nie trudno było zgadnąć, dokąd się wybierałam. Podobnych osobników spotkałam przez całą drogę prowadzącą na stadion. W głębi duszy zaczęłam nawet podziwiać ich za wytrwałość.
Widząc coraz to więcej ludzi odzianych w charakterystyczne T-shirty z logiem AC/DC, niektórych z diabelskimi rogami bądź innego rodzaju gadżetami, ogarniało mnie coraz większe podniecenie, mimo dokuczającego gorąca i uwierających mnie glanów.
Robione telefonem-antykiem ;) Coś tam ująć mi się udało

 Znalezienie kolejki do przydzielonej mi na bilecie barierki nie zajęło zbyt wiele czasu. Pomimo coraz większych tłumów stwierdziłam, że czekających ludzi nie ma jeszcze przesadnie dużo, a jako, że nie małam zamiaru nigdzie już spacerować w tym 30-stopniowym skwarze i ciężkich buciorach... przygotowałam się na wielogodzinne oczekiwanie.
 Niecałe dwie godziny spędzone to na testowaniu najróżniejszych form siedzenia na rozgrzanym betonie, tudzież na wstawaniu co jakiś czas, gdy kolejka nieznacznie ruszała do przodu. Gdzieś pomiędzy wycieranie chusteczkami strug potu lejących się po plecach, dopijanie resztek nagrzanej od słońca wody, rozmowy z niektórymi osobami o przygodach z kupowaniem biletów, wspólnych oczekiwaniach odnośnie show i o tym jakby to fajnie było znaleźć się blisko, bliziutko pod samą sceną.
To akurat było moje marzenie, z którego zwierzyłam się pewnej bardzo sympatycznej kobiecie, która właśnie na tegorocznym koncercie AC/DC w Glasgow wylądowała dosłownie przy barierkach.
Dzisiaj tam nawet nie próbuję, stwierdziła, za duży ścisk, zemdleć można jak tak się na ciebie rzucają.
 Wtedy tylko się uśmiechnęłam w odpowiedzi... Wtedy w głębi duszy byłam święcie przekonana, że przesadza.
 O 17.00 ochroniarze zaczęli „ciachać” taśmami naszą kolejkę, by grupami bezpiecznie zaprowadzić nas do przydzielonych nam bramek H i J. Jeden z nich podszedł jeszcze do grupki, w której znajdowałam się i ja, by poprosić nas o brak jakichkolwiek przepychanek czy zbyt szybkiego biegania.
Na wiadomość o tym, że każdy z nas będzie w stanie znaleźć się bardzo blisko sceny, wszyscy głośno zakrzykneliśmy „Hooray!” wyrzucając ręce do góry, tudzież głośno klaszcząc z radości. A ja już nie mogłam ustać w miejscu. Blisko sceny na pierwszym koncercie?! Bogowie, ja o tym nawet nie myślałam na serio.
 Jeszcze tylko minuty... Już wszyscy wiedzą, że przejdziemy przez barierkę J. Już wszyscy przygotowali bilety. Taśma rozwiązana. Idziemy! Nawet nie zorientowałam się, kiedy znalazłam się wewnątrz stadionu. Jedno spojrzenie z trybun na boisko, na którym ustawiona była ogroma scena i moje serce zaśpiewało widząc nieliczne tłumy, możliwość znalezienia się pod barierkami właściwie.
 Przypomniało mi się jak jeszcze kilka godzin temu na youtube ogladałam video z ich ostatnich koncertów w Szkocji i Irlandii, zazdroszcząc ludziom znajdującym się pod samą sceną, zastanawiając się, czego trzeba dokonać, by móc tam się znaleźć... Tymczasem okazało się, że trafiłam w dziesiątkę z czasem przyjazdu, a godziny męczącego wyczekiwania nie miały pójść na marne.
 „Prawie przy barierkach pod sceną! Wish me luck!”, napisałam w smsie do Asi, podobną wiadomość wysyłając także i do Mamy.
Spojrzałam na zegarek. Lekko po 17.00. Ponad 3 godziny wyczekiwania. No nic, damy radę!
 Czas, oczywiście, nie był sprzymierzeńcem. Jak zazwyczaj zapiernicza, tak wtedy zwolnił maksymalnie. Nogi powoli robiły się coraz bardziej zmęczone od stania. Plastikowa „podłoga” pokrywająca stadionową murawę powoli zaczęła zapełniać się zgniecionymi plastikowymi kubeczkami po wodzie, którą rozdawali nam ludzie zza barierek. A także innymi śmieciami. Mnóstwem śmieci. Swoją drogą, samo przekazywanie sobie wzajemnie tych kubeczków było niezłą frajdą. Taka sobie zabawa w „podaj dalej”. Inną „atrakcją” była grupka panów w przedziale wiekowym 50-60, którzy zachowywali się jak zwariowane młodziki. Powoli nie tylko ja nie mogłam powstrzymywać wybuchów śmiechu, gdy tak raz po raz nawoływali do mężczyzn sprawdzających sprzęt na scenie per Johnny. "Johnny! Where the hell is Johnny?! Hey, you, have you seen Johnny?", wołali gwiżdżąc przy tym i śmiejąc sie w niebogłosy z własnej gadaniny. A koniec końców zmieniając Johnny’ego na Angusa. Nie wspominając już o ilościach wykrzyczanych „madafaków”. Co śmieszne, osobiście wtedy zatęskniłam za polskim „kurwa”.
 Kolejne zerknięcie na zegarek. Po 18.00. Coraz więcej osób zaczęło siadać na zaśmieconej podłodze. Coraz więcej rozdawanej wody. Coraz więcej niecierpliwości. Około 19.00 i ja wymiękłam w tym staniu, kuląc się w pozycji „po turecku”.
 Na niecałą godzinę przed głównym show miał zagrać support. Tłum poderwał się na samą zapowiedź, szukając możliwości na rozruszanie zdrętwiałych kończyn. W górę ktoś wzbił dwie dmuchane piłki, co okazało się kolejną niespodziewaną rozrywką. Najbardziej przypadło nam wszystkim do gustu wybijanie piłek do ochroniarzy za barierki. Za każdym razem, gdy piłka znikała na całym boisku rozlegało się głośne „Booo!”, by kilka sekund później zmienić się w gromkie krzyki i wiwaty, gdy któryś z ochroniarzy odrzucał nam z powrotem  piłkę. Oczywiście, ja jak to ja nie miałam wystarczająco dużo szcześcia, by sobie piłkę odbić. Zamiast tego oberwałam jedną w łeb, gdy się tego (bo jakżeby inaczej!) najmniej spodziewałam.
 Supportem na koncercie był amerykański zespół z Hollywood – Vintage Trouble, grający blues rock’a. Ty Taylor swoim ogromnym entuzjazmem, dobrą energią i niesamowitym głosem dosyć szybko przekonał do siebie praktycznie całą publiczność. I pozytywnie zaskoczył. Bo raczej nikt się nie spodziewał, że facet zechce być przez publikę niesiony na fali.
Ty Taylor na rękach spragnionych rozrywki fanów AC/DC ;)

 Jednak pomimo ich niesamowitego występu, napięcie i niecierpliwość były wręcz wyczuwalne. Każdy chciał już zobaczyć na żywo zespół, który zgarnął na ten londyński stadion dziesiątki tysięcy ludzi.
 Kiedy Vintage Trouble ostatecznie zeszli ze sceny, żegnani gromkimi oklaskami i aplauzami, a ludzie zaczęli zmieniać sprzęt, sprawdzać światła, kamery, rozpoczęło się nerwowe przebieranie nogami.
 Ostatnie minuty. Sekundy... Pierwsze piski i warzaski. Kilkuminutowe intro... I są! Gdy do moich uszu dotarły piersze dźwięki „Rock or bust” wygrywane przez Angusa, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, zaczęłam wspinać się na palce, by móc dobrze wypatrzeć go na scenie. Był tam! Na samym środku, w czerwonym mundurku, jak zawsze nie potrafiący ustać w jednym miejscu. Kolejny szok, gdy odwróciłam głowę, a przede mną praktycznie stał Brian Johnson, śpiewając pierwsze wersy piosenki. „Bogowie, to się dzieje naprawdę!”, przemkneło mi przez myśl, nim dołączyłam w całej tej euforii do skaczącego tłumu... I była to ostatnia szczęśliwa sekunda, jaką przeżyłam pod sceną.
 Nagle poczułam jak wielgachne ramię z całą siłą odpycha mnie do tyłu. Udało mi się ustać, ale nie na długo. Ktoś z całej siły pociągnął mnie za włosy. W ostatniej chwili zdążyłam wygrzebać z małej torebki, zwisającej mi na biodrach, frotkę do włosów. Nim pod sceną powstało piekło. Coraz więcej mężczyzn zaczeło torować sobie drogę do barierek. Nieprzyjemnie ściśnięta ze wszystkich stron, starałam się to ignorować, chociaż czułam, że jestem spychana na bok, coraz dalej i dalej. Na scenie rozbrzmiało „Shoot to thrill”, a ja zakasałam rękawy i z nowym zapałem ruszyłam w przepychanki. „Spierdalać, grubasy, byłam tu pierwsza! Jak chcieliście być pod barierkami trzeba było jak ja czatować, a nie pić piwsko z tyłu!”, myślałam, siłując się z kolejnym „napastnikiem”, który próbował ciągnąć mnie do tyłu.
 Mój entuzjazm do walki osłabł równie szybko jak się pojawił. Cały ten ścisk, brak świeżego powietrza, zapach spalonej siarki sprawiły, że zaczęło kręcić mi się w głowie. Nogi powoli zaczęły tracić siłę i kiedy znów mnie ktoś pociągnął do tyłu, mało brakowało, a upadając zostałabym zgnieciona przez kolejnych oszalałych mężczyzn. Oszalałych – idealne określenie. Nigdy nie zapomnę niektórych spojrzeń, pustego wzroku spoglądającego na moją twarz.
 Kolejna piosenka. „Hell ain’t a bad palce to be”. Piekło nie jest złym miejscem...?
Serio, Brian?!, pomyślałam zrozpaczona, obserwując jednocześnie jak pewna kobieta w niebieskiej sukience pomaga wydostać się za barierki osłabionemu nastolatkowi.
Kurwa mać, tego nie było na żadnym youtube’owym filmie! Nawet na tych z River Plate!
 Nie chciałam się poddawać. Mimo że coraz mniej mi się tam podobało. Nie miałam siły już skakać. Odwodniony organizm, który traktowałam okrutnie przez ostatnie tygodnie, powoli zaczął szwankować. Może i mam kilkanaście kilo nadwagi, ale wewnątrz mam, na chwilę obecną, kondycję słabego chucherka, które wciąż nie może nawet wrócić do ukochanego biegania, bo po większym wysiłku mam ochotę wymiotować na środku ulicy.
Kolejne szturchnięcie. Ktoś znowu mnie popchnął. Ktoś inny ścisnął ramionami. Coraz mniej powietrza. Coraz silniejsze mdłości. Nie miałam juz pojęcia, co działo się na scenie. Gdzie jest Angus. Co śpiewa Brian. Jak radzi sobie Stevie zastępując Malcolma. I kiedy wreszcie kolejny mężczyzna upadając próbował się o mnie zakotwiczyć, zrozumiałam, że muszę jak najszybciej wydostać się z tego cholernego miejsca. Szczęśliwym trafem ujrzałam tą samą kobietę w niebieskiej sukience.
Minęła dobra chwila nim udało mi się jej wytłumaczyć w tym całym rozgardiaszu, że muszę wydostac się za barierki, bo fizycznie nie daję już rady. Nim sie obejrzałam, a ktoś mnie uniósł i przez kilka sekund zawisłam w powietrzu podtrzymywana przez kilka par rąk, by w końcu znaleźć się tuż pod sceną...
 I wtedy do mnie dotarło, co takiego uczyniłam. Z czego zrezygnowałam. Nim jednak się obejrzałam, otoczyli mnie ochroniarze pytając się czy wszystko ze mną w porządku, czy dobrze się czuję...
Czy dobrze się czułam? Do teraz nie mam zielonego pojęcia. Wyrzuty sumienia z powodu „tchórzostwa” mieszały się z poczuciem ulgi, gdy w końcu mogłam swobodnie zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednocześnie odkrywając, że nie słyszę wyraźnie na prawe ucho.
Nagle trochę się przestraszyłam. Co oni zamierzają ze mną teraz zrobić? Wyprowadzić ze stadionu?
 - Czy ja... – wydukałam nieprzytomnie do ochroniarki prowadzącej mnie w kierunku trubun. – Czy będę mogła tam wrócić?
 - Jasne, że tak. Ale najpierw napij się wody. I odpocznij trochę.
 Dostałam więc kubek z wodą i zajęłam jedno z wolnych miejsc na trybunach. Tymczasem kończyło się „Back in Black”. Po minucie lub dwóch spojrzałam na miejsce, z którego udało mi się wydostać, później na scenę, po której ganiał Angus, zaraz potem na telebim.
 Nie zamierzałam spędzić mojego pierwszego koncertu siedząc grzecznie i tylko obserwując.
Dopiwszy resztki wody, ruszyłam w kierunku bawiącej się publiki. Już bez chęci wracania pod barierki, nareszcie mogąc skupić się na muzyce, którą kocham całym sercem, która jest tak ważną częścią mojej przeszłości... jak i teraźniejszości. Nagle dostrzegłam obok siebie moją "wybawicielkę". Najwyraźniej i ją przerosło w końcu to, co działo się pod sceną. Podeszłam do niej i delikatnie dotknęłam jej ramienia.
 - Thank you - powiedziałam po prostu, kierowana wdzięcznością i innymi emocjami.
Kobieta uśmiechnęła się jedynie w odpowiedzi, nawet trochę zaskoczona. Mnie to jednak wystarczyło.
 I kiedy po całym stadionie rozeszły się dźwięki „Dirty deeds done dirt cheap”, pozwoliłam sobie dać upust wewnętrzym demonom. Skacząc, piszcząc i śpiewając kolejne piosenki, dołączałam do zupełnie obcych bawiących sie ludzi, trzepałam na prawo i lewo zlepioną potem grzywką, zachęcałam pewną dziewczynę do machania rękami.
 Zamarłam na sekundę, gdy zaczęli spuszczać dzwon. Doskonale wiedziałam, jaką piosenkę on zwiastuje.
 „Jeżeli kiedyś umrę to chcę, żebyście zamiast wielkich pogrzebów po prostu puścili mi nad grobem właśnie tą piosenkę”.
 Stojąc przez chwilę nieruchomo, rozważałam mozliwość wycofania się do tyłu na ten jeden kawałek... Ale zaraz potem znów spojrzałam w stronę barierek... i już wiedziałam, że nie będzie łez. Nie będzie żalu. Ruszyłam głębiej w tłum drąc się na całe gardło, zadzierając głowę do tyłu przy każdym zakrzyknięciu „Hells Bells!”. "You're only young but you're gonna die.". Drzwi przeszłości zostały oficjalnie zamknięte.
 A ja spragniona byłam większego tłumu. Większej dawki adrenaliny. Zagłębiałam się więc w rzędy ludzi, docierając do tych bardziej szalonych i dzikich terenów, jednocześnie ciągle snajdując się w bezpiecznej sferze. Zdzierając sobie gardło przy śpiewaniu „You shook me all night long”, „Sin City” czy „Shot down in flames”, skacząc przez całe „Have a drink on me” z mega spoconym mężczyzną, którego pot spływał mi strużkami na nadgarstki i przedramiona, ostatecznie dostając od niego całusa w policzek w podzięce za wspólną zabawę. Później wspólne zawoływanie „Oi, oi, oi(...)!” wraz z Angusem do kawałka „T.N.T.” – "piosenki chemików", śmieję się czasami.
Poszukiwania telefonu, gdy ten, podczas szaleństw do „Whole Lotta Rosie” wyślizgnął mi się ze spoconej dłoni, niczym kostka mydła, i poszybował nad kilkunastoma głowami, w końcu trafiając jakiegoś jegomościa we środek łba. Przynajmniej był uczciwy i mi go zwrócił.
Miasto Grzechu... i "grzeszna" kobieta, która pokazała cycki do kamery

 Tamtej nocy przekonałam się, co to tak naprawdę znaczy miłość do muzyki. Miłość do ukochanego zespołu. Kiedy to skacząc do „Let there be rock” czułam jak nogi wbijają mi się w me zacne 4 litery, a cała promieniuję szczęściem na kilometry. Kiedy, będąc świadkiem prawie 10-minutowej solówki ukochanego gitarzysty, czułam jak mięśnie gardła ściskają sie ze wzruszenia. Chciałam płakać ze szczęścia – oczy jednak pozostawały suche. Chciałam się śmiać, ale i żaden śmiech nie chciał mi przejść przez gardło. Kiedy piszcząc ile sił w płucach „Anguuuus!” czułam jak w moje serce wbija się strzała amora. Jaki smak ma spełnione marzenie. Co to znaczy, gdy sami sobie pozwalamy na szczęście i radość już bez powrotów do przeszłości i przykrych skojarzeń. Co jakiś czas miałam właściwie momenty, w których nie mogłam uwierzyć, że nie śnię - że to wszystko dzieje się naprawdę, a ja jestem tego nieodłączną częścią. "Częścią przeznaczenia", mogłabym powiedzieć z lekkim przymrużeniem oka. Doświadczyłam oczyszczenia.
Ten moment zapamiętam do końca życia. Zwłaszca solówkę Angusa.

 Śpiewając głośno „For those about to rock”, wpatrzona w armaty, które pod koniec na zawołanie Briana „Fire!” miały wystrzelić, świadoma, że jest to piosenka kończąca całe show, poczułam jednak pewne ukłucie w sercu – narodziny dobrej tęsknoty, która być może będzie mi już zawsze towarzyszyć. Bo chociaż powszechnie wiadomo, że nic nie trwa wiecznie – och, jakżeby się chciało przedłużyć piękne chwile i odwlekać ich koniec. Jakże wtedy chciałam odłożyć powrót do domu, do rzeczywistości.
 Koniec nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Ostatni wystrzał. Ostatnie „Thank you”. The end.
Dopiero po opuszczeniu stadionu poczułam, jak dopada mnie zmęczenie. Szurając glanami po betonie, dołączyłam do rzeki tysięcy ludzi kierujących się w stronę stacji metra. Trochę zaskoczeń i bulwersów, gdy odkryliśmy, że na drodze rozstawione są szeregi policjantów i ochroniarzy, którzy dzielili całe tłumy za pomocą znaków „Wait” i „Go” na mniejsze grupy, by na stacjach i w pociagach nie doszło do jakiejś tragedii.
Minuty śmiechu, gdy na drugim stopie zaczęliśmy chórem śpiewać wstęp do „Thunderstruck”, a przy schodach prowadzących do barierek jakiś młody mężczyzna, widząc tłum fanów AC/DC, zaczął naśladować popisowe ruchy Angusa, na co jednogłośnie ryknęliśmy po raz kolejny tej nocy „Anguuus!”, nagradzając „błazna” wiwatami i oklaskami.
Po tym wszystkim okazało się, że nawet wyjęcie biletu z kieszeni torebki wymaga ode mnie ogromnego wysiłku. Wziełam głęboki oddech walcząc z tęsknotą i zwykłym fizycznym znużeniem. Pora wracać do domu.

 Spełniło się moje marzenie. Marzenie trochę zapomniane, mimo wszystko. Marzenie, które poddawane było wielu wątpliwościom i obawom. Niczego nie żałuję. Żadej wylanej kropli potu, żadnego pisku, nawet tej sytuacji pod barierkami.
 Nawet teraz, pisząc ten post, oczy od czasu do czasu zachodzą mi łzami. Bo, nosz kurde, tęsknię. I wciąż czuję dziwną pustkę pod sercem na myśl, że skończył się czas oczekiwania, odliczania dni, podniecenia, a wszystko należy już do przeszłości. Do wspomnień.
Póki w mediach nie pojawi się jakaś wiarygodna informacja o zakończeniu działalności AC/DC, póty będę mieć nadzieję, że chociaż raz jeszcze będę w stanie pojawić się na ich koncercie.
Bo chociaż uwielbiam wiele zespołów, kocham tylko jeden. Jeżeli jakaś muzyka jest mnie w stanie w stu procentach oczyścić – to tylko AC/DC.

21 komentarzy:

  1. Ajajajaj... posłuchałoby się ich na żywo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że w Wawie grają niebawem?^^ 25 lipca bodajże :)

      Usuń
    2. Wiem :) Ale funduszy brak ;P

      Usuń
    3. Na last minute to napewno xD Nie wiem ile w Polsce, ale tutaj za bilet taki kupiony na dniach to minimum 300 funtów brali xD ale jak pisałam wyżej, mnóstwo było desperatów i pewnie na coś takiego :P

      Usuń
    4. Mnie to teraz i na last minute nie stać xD

      Usuń
    5. Wlasnie to miałam na myśli, że na last minute może Ci funduszy brakować. Wiadomo dlaczego, oczywiście :)

      Usuń
    6. Jezu, ale walnęłam gafę xD Chciałam napisać, że i wcześniej i teraz xD

      Usuń
  2. Nie moje klimaty uzyczne, ale widać, że dla Ciebie było to mega ważne przeżycie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje ;) I było, owszem. Pod wieloma względami, ale raczej wszystkie "testy życiowe" z tym związane pozaliczałam... aczkolwiek nie, mam jeszcze jeden - powrót do rzeczywistości :D

      Usuń
    2. No niestety, po każdym takim wydarzeniu do tej rzeczywistości wrócić trzeba...

      Usuń
  3. Kurczaki, jakbym tam razem z Tobą była! Po prostu to poczułam, przeżycie niezapomniane :))) Jak sobie przypomnę, co napisałam w grudniu po moim ostatnim koncercie, wstyd się wkrada do serca. Jakież to było nijakie. Cóż, jestem spokojniejsza, poza tym "oswojona" z Moimi, ale mimo wszystko. Jesteś cudowną fanką, wiesz? :* A przy tych barierkach i tak walczyłaś jak lwica, o.

    OdpowiedzUsuń
  4. Akurat fanką tego zespołu nie jestem, ale w pełni rozumiem uczucia które Ci towarzyszyły. Tą euforię. <3 Sama jeżdżę na koncerty czy mecze. Jedyne czego Ci nie zazdroszczę to stania w glanach przy takiej pogodzie. :P
    Genialny koncert i na pewno wspomnienie do końca życia. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie mój klimat. Jeśli mam być szczera to AC/DC jest zespołem, do którego mam niewyobrażalnie wielką awersję... Za to lubię szczęśliwych ludzi i uwielbiam czytać o tym jak ktoś spełnia marzenia! No i... zawsze szeroko się uśmiecham jak ktoś mówi, że ma w sobie tyle pasji, to piękne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, nie każdy musi być fanem ciężkich dźwięków... czy ogólnie jakiś tam zespołów lub wykonawców. Sama przecież jeszcze 5-6 lat temu znieść ich nie mogłam, ale... wiele się od tamtego czasu zmieniło, co zresztą pisałam w poprzednim poście.
      Pasja często potrafi ludzi zarazić pozytywną energią :) I cóż, właśnie tamta noc nauczyła mnie, że nie trzeba obawiać się realizacji marzeń i czasami... po prostu powinno się pozwolić im kwitnąć w naszym życiu :)

      Usuń
  6. W środku postu napisałaś najważniejsze słowa - miłość do muzyki jest wtedy gdy nogi włażą w tyłek a Ty promieniejesz szczęściem - true story :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Moment kiedy Twoje marzenia się spełniają nieoczekiwanie - coś wspaniałego ;)) cieszę się razem z Tobą :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Aż się uśmiecham pod nosem, bo przypominają mi się moje wspomnienia z Pearl Jamu. Te same szaleństwa, te same wyrzuty sumienia, te same szuranie butami do domu... Coś, czego niby nie da się opisać słowami, a Tobie się jednak udało. Każdą część tego. Każda cząstkę, dosłownie... Dziękuję Ci za to <3

    OdpowiedzUsuń
  9. Za AC/DC nie przepadam, ale jest kilka zespołów, o których zobaczeniu i usłyszeniu na żywo marzę. I zrobię to! ;) O ile wcześniej się nie rozpadną. :P Strasznie Ci zazdroszczę, że Tobie udało się spełnić to marzenie!

    OdpowiedzUsuń
  10. Wyjdę na niezłą marudę, która nie docenia tego, że ma zespół niemal na wyciągnięcie ręki, ale byłam na koncercie miesiąc temu i tęsknię :(

    Najważniejsze, że tyle fajnych wspomnień zostanie z Tobą na zawsze :)

    OdpowiedzUsuń
  11. jak dla mnie bycie na koncercie AC/DC to nadal marzenie. Boże, jak ja Ci zazdroszczę! ale tak pozytywnie. :) być tam, słyszeć ich i nawet czuć - na żywo - to coś niesamowitego! mi się jedynie udało załapać na Judas Priest, Metallikę i Epikę. :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Wiesz, że już sama nie wiem czy napisałam Ci komentarz czy nie? XD Na wszelki wypadek zrobię to jeszcze raz.
    Piękne wspomnienia... sama wiem jak takie jedno "fajna jesteś" potrafi ogrzać serducho, a wręcz wzruszyć. Och i wiem coś o tym jak można się przywiązać do dzieci ;) I bogowie, to takie cudowne, kiedy podczas takiego powrotu do rzeczywistości uświadamiasz sobie, że będzie pięknie mimo wszystko, że po prostu będzie dobrze (w końcu damy radę :D) i że masz wokół siebie wiele dobrego :) Podniosłaś mnie na duchu tym, co napisałaś. Dziękuję! :)

    OdpowiedzUsuń