Nastał czwartkowy
poranek. Po przepłakanej nocy właściwie nie byłam pewna czy, leżąc na
łóżku z zamkniętymi oczami, dalej śnię, czy jestem już w pełni obudzona.
Nagle do moich uszu dotarł odgłos upadających na podłogę
garnków. Potem tupot drobnych stópek Ethana, który biegając po
schodach wołał na cały głos: „Christmas! Christmas! Merry Christmas, everyone!”.
Ostrożnie uchyliłam powieki. Promienie słoneczne natarczywie
próbowały dostać się do pokoju przez zasłonięte okno. Przez kilka sekund nie
potrafiłam zrozumieć dlaczego łóżko Victorii jest pozbawione wszelkich
poduszek, miśków, kołdry i, co najważniejsze, samej Victorii. Dopiero chwilę
później przypomniało mi się, że dzieciaki zrobiły sobie nocny maraton filmowy w
pokoju chłopców. Skrycie dziękowałam w duchu za to – moi podopieczni zbyt
często widywali mnie ostatnio zapłakaną i zasmarkaną, nie chciałam ich martwić
na krótko przed ich świętem.
Minutę później
poczułam nieznaczne wibrowanie telefonu, który na noc zazwyczaj kładę pod łóżko
wraz z okularami. Zmarszczyłam czoło. Nie ustawiałam sobie przecież żadnych
alarmów czy przypomnień. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, gdy zobaczyłam, że
to Sylvia przesłała mi wiadomość na, popularnej w UK, aplikacji WhatsApp.
Spojrzałam na zegarek, było grubo po 9.00 rano. Cholera, przecież nawet w
soboty nie sypiam tyle, mimo że te dnie mam całkowicie wolne i przeznaczone dla
siebie. Dlaczego moja host wysyła mi wiadomości, kiedy znajduje się w kuchni i
doskonale mogę ją usłyszeć, nawet gdy drzwi pokoju są zamknięte? Nie wiedząc,
czego mam oczekiwać, powoli odblokowałam telefon, by móc odczytać otrzymaną
wiadomość… okazało się, że moja Sylvia przesłała mi sklejkę zdjęć całej rodziny
wraz z krótkimi życzeniami świątecznymi. Nawet nie zdałam sobie sprawy, że
uśmiecham się od ucha do ucha. Smutek z poprzedniego dnia i dziwaczne otępienie
prysły niczym bańka mydlana.
- To będzie dobry
dzień! – przeszło mi przez myśl, gdy tak starałam się jedną ręką rozsupłać
pasek szlafroka, a drugą rozsunąć zasłony, chcąc wpuścić do pokoju jak
największą ilość słońca, którego tak bardzo potrzebowałam ostatnio.
Niektórym z Was pisałam, że opiszę na blogu jak wyglądały moje pierwsze święta w Anglii. W
poprzednim poście krótko wspomniałam, w jaki sposób świętowałam Yule. Czas by
przedstawić, jak moja host family obchodzi swoje Boże Narodzenie.
Pamiętam, że napisałam, iż moi host nie ubierają choinki, nie spożywają
wigilijnej kolacji. Wigilia u nich polega głównie na robieniu ostatecznych
porządków, wielkich zakupów, kupowaniu i pakowaniu prezentów.
Żebyście lepiej
zrozumieli ideę tego świętowania, może najpierw zobrazuję Wam trochę faktów,
których dowiedziałam się od Sylvii odnośnie życia w Ugandzie. W tym państwie
bowiem jednym z wyróżników są relacje międzyludzkie. Ludzie są otwarci,
przyjaźnie nastawieni do siebie. Kiedy komuś zabraknie cukru lub mąki, zamiast
iść do sklepu, udaje się do domu najbliższego sąsiada po taką ilość,
jaka akurat jest potrzebna. Każdy dobry przyjaciel automatycznie staje się członkiem
rodziny.
Nawet tutaj w Anglii dzieciaki do każdego przyjaciela Sylvii
lub Freda wołają per ciociu lub wujku.
Niedawno też, kiedy wraz z Sylvią jechałyśmy pociągiem do
centrum, natknęłyśmy się na pewne ogłoszenie. Przedstawiało ono zdjęcie
czarnoskórej kobiety oraz informację, że od ponad miesiąca dana osoba nie
zamieniła z nikim ani jednego słowa, dlatego też, jeżeli wyślemy wiadomość na
taki i taki numer, odpowiednia organizacja zajmie się doborem wolontariuszy, którzy zostaną wysłani, by w jakiś tam stopniu pomóc i wesprzeć
daną osobę.
W pewnym momencie zauważyłam, że Sylvia robi temu ogłoszeniu
zdjęcie.
- Muszę to przesłać
mojej mamie – powiedziała, gdy zauważyła moje pytające spojrzenie. – Oni tam w
Ugandzie nie uwierzą, że są ludzie, którzy mogą nic nie mówić przez tak długi
czas!
Tak samo jest z ciszą
panującą choćby w pociągu. Moja host powiedziała, że to w jej kraju ojczystym
również jest to praktycznie niespotykane.
Uganda nie jest
bogatym krajem. Nie ma sprawiedliwego systemu politycznego. Ponadto, coraz
więcej wzorców ludzie zaczynają tam czerpać prosto z Europy Zachodniej czy USA.
Ale jednak relacje międzyludzkie są naprawdę silne.
Dla każdego normą jest, iż
jeżeli np. do domu ktoś przychodzi w odwiedziny, powinno się zaoferować tej
osobie posiłek. Nie herbatę lub inny napój – kultura nakazuje poczęstowanie
przybysza jedzeniem.
Od kilku już miesięcy
doświadczam jakiś cząstek tej kultury z Ugandy. I muszę przyznać, że nigdy
wcześniej nie czułam się tak… swojo. Każdy znajomy Freda lub Sylvii zawsze
darzy mnie uśmiechem, czasami zagaduje o to, jak się czuję, co tam u mojej
rodziny w Polsce lub jak przebiega moja nauka angielskiego.
A świętowanie Bożego Narodzenia jest po prostu jedną z
okazji, by spędzić czas razem, przy wspólnym posiłku, muzyce, śmiechu i
niekończących się rozmowach, gdzie niekoniecznie trzeba pilnować się, by mówić
po angielsku, skoro siedzi się w gronie rodaków.
Tak więc czwartkowego
dnia pięć rodzin z Ugandy i dwie dziewczyny z Europy (siostra Sylvii, Victoria,
również gości u siebie w domu swoją Aupair, 21-letnią Carmen z Rumunii),
spotkało się w jednym domu, by wspólnie spędzić ten piękny, pełen radości
dzień.
Już po kilkunastu
minutach mnie i Carmen ogarnęła głupawka, zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą tak,
jakbyśmy znały się od lat, mimo że była to nasza pierwsza dłuższa rozmowa. Ale
cóż, ja to mogę rozmawiać ze wszystkimi i o wszystkim, mogę też milczeć - są przecież różne formy komunikacji.
Praktycznie cały czas byłyśmy otoczone dzieciakami, które co
rusz zaczepiały nas albo, by włączyć się do rozmowy, powiedzieć jeden z
świątecznych żarcików lub po prostu prosić o pomoc np. w nalewaniu soku czy
znalezieniu ręczników papierowych.
Aż w końcu nadszedł
czas, by rozpocząć posiłek. Jedzenia było tyle, że trzeba było podzielić to
wszystko na pewne "tury", ale jakże mogłoby być inaczej, skoro każda z rodzin
przyniosła ze sobą po kilka dań. Polskie potrawy świąteczne na pewno zna każdy
z Was. W czasie czwartkowego party przez stół przewinęły się takie dania jak: pieczony
indyk, grill’owane warzywa, kurczak w sosie curry, kurczak w sosie barbecue,
łosoś pieczony w miodowym sosie, wędzona ryba w sosie z orzeszków ziemnych, ryż
zapiekany z goździkami, imbirem i drobno pokrojoną cebulką oraz zwykły, biały
ryż, wegetariańskie curry, którego głównym składnikiem było jakieś dziwaczne
(ale niezwykle smaczne!) afrykańskie warzywo, szpinak zapiekany z warzywami,
wegetariańska moussaka, duszone na parze słodkie ziemniaki, kukurydza i kawałki
dyni, chapati, sałatka z mango i ananasa, ciasto czekoladowo-pomarańczowe,
ciasto marchewkowe, cytrynowe muffiny. A dla dzieci zostały jeszcze
przygotowane hot-dogi, macaroni cheese oraz lasagna. Ku mojej radości nie
zabrakło piwa imbirowego oraz herbaty gotowanej z dużą
ilością mleka i świeżo startego imbiru oraz cynamonu.
Spróbowałam
wszystkiego, co nie zawierało jakiegokolwiek mięsa i, szczerze, do teraz
zastanawiam się, jak to się stało, że nie rozsadziło mi tam brzucha.
Najmilej wspominam
jednak tańce, moje wygłupy z Carmen, kiedy próbowałyśmy tańczyć do piosenek w
języku uganda, które, tłumacząc na angielski lub polski, nie miałyby żadnego
sensu. Były m.in. utwory o dziewczynie z potencjałem, Beduinie podróżującym na
słoniu czy… chlebie z masłem (w Ugandzie chleb z masłem jest takim samym rarytasem jak u nas mango).
Szczerze, nigdy nie
sądziłam, że można tak dobrze się bawić na tego typu spotkaniach. Od czasu do
czasu, gdy włączałam na chwilę gg i odbierałam wiadomości od jednej z
koleżanek, która błagała mnie, bym jakimś cudem wyciągnęła ją ze spotkania
rodzinnego, na którym „potwooornie się nudzi”, nie wiedziałam, co jej opisać.
Bo ja bawiłam się świetnie wśród dziesiątki rozradowanych dzieci, uśmiechniętych
dorosłych cały czas wesoło paplających w swoim języku ojczystym i z roześmianą
Carmen.
A po powrocie do
domu, na kilkanaście minut przed północą, kiedy wróciliśmy
do domu, kiedy, zamiast do łóżek, udaliśmy się do salonu, zasiedliśmy w szóstkę
przy stole, by rozegrać kilka partii kart, gdy tak z udawanym oburzeniem darłam
się na Nathana „Dude, are you joking?!”, gdy ten po raz trzeci jokerem zmuszał
mnie do brania kolejnych kart przy akompaniamencie wybuchów śmiechu swojego
ojca, gdy wraz z dziećmi śledziłam „cichą wojnę” między Sylvią i jej mężem o
to, kto będzie większym loser’em – wtedy przypomniała mi się moja poranna myśl.
„To będzie dobry dzień!” – faktycznie, był dobry.
Niesamowity. Magiczny. Przygoda taka, jaką chciałam przeżyć, gdy postanowiłam
zostać w Anglii na święta. Przygoda, która sprawiła, że zamiast łez podczas
zasypiania na ustach gościł mi szeroki uśmiech.
Jakkolwiek Wy
spędziliście swoje święta – mam nadzieję, że również będziecie je mogli
wspominać z radością i przyjemnym ciepłem wypełniającym Wasze serca.
A mi się wciąż marzy, by wyjechać kiedyś chociaż na tydzień gdzieś, gdzie mogłabym mówić po angielsku :)
OdpowiedzUsuńPotrawy, powiem Ci, imponujące! Ile nowych smaków! Och, ach!
Wszystko przed Tobą ;) Zobaczysz, jak naprawdę o tym marzysz to pewnego dnia napewno znajdziesz możliwość, by udać się na takową wyprawę ;)
UsuńOj, żebyś wiedziała... ja to tam chwilami myślałam, że mi talerza nie starczy ;D
Otóż to :) najpierw przyziemne rzeczy, sesja, studia a później się pomyśli :)
UsuńDomyślam się :D ja w tym roku się nawet u wuja nie objadłam, bo nie spuszczałam oka z pięciomiesięcznej księżniczki, więc czasu na jedzenie nie było :D
A może w te przyziemności coś niezwykłego Ci się wplecie, kto wie? ;) A jak nie, zawsze jest plan, który przedstawiłaś mi powyżej ;)
UsuńNo masz, taka świąteczna wyżerka Cię ominęła ;D ale zobacz, znalazłaś magiczny przepis dla wszystkich, którzy chcą uniknąć świątecznego przejedzenia - nic tylko sobie dziecko znaleźć do pilnowania ;P
Jest czas, jest czas :)
UsuńOtóż to! Ale dla takiego szkraba warto się poświęcić, cudnie się uśmiecha, a wielkimi oczętami przyprawia o szybsze bicie serducha :P no chyba, że zacznie targać za włosy, to już inina sprawa ;P
Takie maluchy mają talent do skradania serc ;) Starsze zresztą też, tylko one to czasami za dużo pyskują, wtedy to chyba nawet człowiek bardziej się wkurza niż w sytuacji, gdy taki berbeć ciągnie za włosy ;D
UsuńJa nawet nie o pyskowaniu myślę tylko o tym, jak za rok zacznie biegać, i będzie trzeba mieć oczy wokół głowy :) teraz to Aniołek, chwilę ponosić, tu położyć, tam potrzymać.. to jeszcze znośne :D
UsuńHaha, no jak opanuje umiejętność biegania to napewno będzie to chciała w pełni wykorzystać :D Ale jak tak ją uwielbiasz to myślę, że nawet takie bieganie za nią będzie Ci frajdę sprawiało :)
UsuńNo właśnie :P
UsuńZnaczy no, to ogólnie nie jest z mojej rodziny i tak dwa razy ją widziałam dopiero, i jeju to tak się obserwuje jak człowieczek się zmienia i to aż nie do pomyślenia ;<
Ano, czas szybko upływa, mi najbardziej szkoda tych dzieciaczków, bo teraz mają swój świat, piękny świat, w którym dostrzegają znacznie wiecej niż my... ale z biegiem czasu będzie coraz więcej programowania, że tak to określę... nim sie obejrzeć taki maluszek wyrasta na odpowiedzialnego człowieka myślącego o przyszłości i takich przyziemnych sprawach...
Usuńale na szczęście pięciomiesięczne dziecko ma jeszcze kilka wspaniałych, wypchanych bezmyślnością lat, więc aż tak daleko w przyszłość nie wybiegajmy - chyba że mówimy o nas samych :)
UsuńCieszę się, że tak dobrze się bawiłaś ;)
OdpowiedzUsuńW takim razie ja się cieszę, że i z Tobą mogłam sie tymi wspomnieniami podzielić ;)
Usuńja nie umiałabym tak spędzić świąt z obcymi ludźmi, ale cieszę się, że Twoje mimo wszystko się udały :)
OdpowiedzUsuńJa jestem otwarta na wszystkich ludzi (no, dobra, są pewne nieliczne wyjątki ;)), poza tym moja host family nie jest dla mnie rodziną tylko z nazwy - naprawdę czuję się u nich jak w domu i w sumie mało brakowała, a sama zaczęłabym do ich przyjaciół mówić "wujku" i "ciociu" ;D
UsuńZ tego co czytam to i dla nich jesteś kimś bliskim :) Często jest tak, że z pozoru obce osoby są nam bliższe niż rodzina. Oczywiście nie mówię tego o Tobie :) Kiedy odwiedzasz swoją rodzinę? :)
UsuńDla dzieci napewno jestem - to się czuje ;) Nie wiem jak to jest z dorosłymi, aczkolwiek wiem że są to ludzie o cudownych sercach i robią wszystko, bym czuła się z nimi jak najlepiej. W końcu doskonale wiedzą, co to znaczy emigrować w bardzo młodym wieku, jakie są z tym konsekwencje związane.
UsuńMasz na myśli moją rodzinę w Polsce? ;)
Tak :)
UsuńNa początku maja planuję przylecieć do Polski na tydzień i spędzić w tym 4-5 dni z moją rodzinką ;)
UsuńOj no to jeszcze trochę czasu minie zanim się z nimi spotkasz :)
UsuńDobrze, że bawiłaś się świetnie i pojawił się uśmiech. :)
OdpowiedzUsuńTego właśnie było mi potrzeba w ostatnich dniach ;)
UsuńNo i czekam na relacje z przyjęcia do college. Uwierz w siebie!
UsuńTo trwa trochę dłużej niż w Polsce, ale oczywiście podzielę się każdą wiadomością :)
UsuńSuper! Ale wiesz, dobrze jest mieć tych kilku ludzi, z którymi czujemy się po prostu dobrze.
UsuńEthan i Victoria nawet na odległość potrafią sprawić, że człowiek uśmiecha się do siebie, a co dopiero mieć te maluchy przy sobie!
OdpowiedzUsuńCieszę się Kochana, ze jednak ten czas spędziłaś hmm... dobrze. Bo chyba te słowo wszystko wyjaśnia. Proste, ale mówi, co trzeba, o :)
Tylko zastanawiają mnie te łzy o których wspomniałaś na początku. One są chyba efektem tego kryzysu, o którym mi wspominałaś, prawda? Ale o tym, to już Ty dobrze wiesz, gdzie pisać :)
:*
Te dzieciaki mają w sobie takie naprawdę duże pokłady pozytywnej energii, co więcej, uwielbiają jak ktoś się śmieje dzięki nim (gorzej, jak kogoś dzięki nim szlag trafia, bo nie chcą słuchać niektórych próśb lub poleceń, ale cóż - dzieci ;)).
UsuńW prostocie też wbrew pozorom zawarte jest mnóstwo magii, niekoniecznie jest ona związana z przyziemnością ;)
No tak, powiedzmy że dawno nie płakałam ;P O tym kryzysie możesz tutaj przeczytać: http://damy-rade.blogspot.co.uk/2014/12/co-jesli-kiedys-przyjdzie-takie-jutro.html a takie szczególiki to już Ci niedługo opiszę gdzie indziej ;*
Ano dzieci i cóż, wybaczyć im trzeba. Ale mają przekochane serduszka i to cholera czuć na odległość :)
UsuńOtóż to ;) Nic dodać, nic ująć po prostu.
No to najważniejsze :) Już lecę czytać :) Okej, wiem, gdzie szukać :*
Wybaczać i nie tresować... a to czasami mi się tak "włącza" automatycznie, bo sama byłam na dosyć surowych warunkach wychowana i zdarza mi się za dużo razy gadać "Nie wolno", a potem sobie wyrzucam, że jędza jestem... No, ale mam z nimi mimo wszystko bardzo dobre relacje, także ostatecznie bilans na plus wychodzi i niech tak zostanie ;)
UsuńNo, jak poczytasz to będziesz już mieć jako tako widok, a o reszcie Ci napisałam na mailu. Się rozpisałam, ale nareszcie mogę Ci sie wygadać nie troszcząc sie o limit słów ;P
Najważniejsze, że bilans ostatecznie wychodzi na plus, jak mówisz :) A jędzą czasem też być trzeba, w końcu nie możesz pozwolić sobie wejść na głowę ;)
UsuńCzytałam i wszystko już wiem. :* I odniosę się do tego w mailu, bo tam faktycznie, można szaleć ze słowem i jakoś takie to wszystko jest... nasze, o ;)
Czytałam z ogromnym uśmiechem ten wpis ;)
OdpowiedzUsuńRaduje mnie Twój uśmiech ;)
Usuń;)
UsuńWięcej uśmiechu ;D
UsuńPewnie...lepiej się uśmiechać niż smucić, prawda?
UsuńAleż oczywiście - uśmiech od razu ociepla atmosferę :)
UsuńTak troszkę to stety/niestety działa ;)
UsuńA czemuż to "niestety"?
UsuńCóż...bo ja nie lubię być zbyt miła.
Usuńgrunt, żeby pamiętać święta i żeby nie kojarzyły się z monotonią,, bo ona jest najgorsza ;)
OdpowiedzUsuńMi w tym roku bardziej zależało na tym, by nie kojarzyć tego okresu z tęsknotą.
UsuńKurde to naprawdę świetnie brzmi! U nas chyba ludzie jakoś często się krępują po prostu. Nie są tak otwarci. To musiało być świetne doświadczenie, także kulinarne :) Najważniejsze, że dzień faktycznie był dobry!
OdpowiedzUsuńNiestety, ale nasza kultura narzuca pewien... dystans do ludzi, życia. Aczkolwiek z Polakami jeszcze nie jest tak żle, powiem Ci. Tylko z tolerancją jest problem niestety. Bo mnie kurwica bierze nawet, gdy moja siostra w żartach mówi mi jakieś rasistowskie żarciki. Niby wiem, że ona lubi czarny humor i nie mówi tego na serio, ale moim zdaniem takie "dowcipy" nie powinny w ogóle istnieć.
UsuńA pod względem kulinarnym to ja mam raj na co dzień - trafiła mi się host, która kocha i, co najważniejsze, potrafi gotować, więc korzystam i "eksperymentuję" ;)
Tak, nie ukrywam, że trochę tego potrzebowałam... nawet bardziej niż "trochę".
Kurczę, komentarz mi się nie dodał...
UsuńNo ja uwielbiam czarny humor, więc mnie nawet takie żarty śmieszą. Ale jak słyszę, gdy ktoś śmiertelnie poważnie mówi "małpa" to moje spojrzenie zabija.
To masz dobrze! :D Możesz się poduczyć i potem innych karmić :)
To tym bardziej się cieszę :)
No patrz, co za niesprawiedliwość!
UsuńMnie to w sumie łatwo rozśmieszyć, nawet niekoniecznie trzeba żarty opowiadać ;D I w sumie raz już nie wytrzymałam i zaczęłam się chichrać jak po raz enty wyleciała mi z jakąś tam "czekotubką", ale to już wiedziała, że ona to specjalnie robiła, nie było sie o co boczyć ;P
Ano, mam już zebranych kilka przepisów, wiec napewno zrobię z nich użytek jak nie dla innych to dla siebie kiedyś tam ;P
Zdarza się :)
UsuńNo właśnie, ja zawsze rzucę takie spojrzenie, a potem się śmieję, więc już to zaakceptowałam w sobie i tyle :)
Ojej to jak coś ja się wpraszam na smakołyki! :D
Powiem tak- jak zwykle świetnie jest poznać inny aspekt świąt, poznać po prostu inny kawałek świata, zobaczyć i osobiście doznać to, co dla nas kiedyś było odległe. To sporo uczy i chociaż nieraz tęsknimy do tego, co się utarło, do tego co przyzwyczajone i ułożone w nas, trzeba z tej nauki jak najwięcej korzystać i...cieszyć się nią.
OdpowiedzUsuńA w ogóle, to trzeba najbardziej cieszyć się po prostu tak wspaniałymi chwilami:)
I rety...sama aż bym tam "wskoczyła", bo to, jak to opisujesz, emanuje niesamowitą energią. No jednak kolejne dni przyniosły dobre i radosne rzeczy jak widzę:)
I pograłabym w karty! :D
Dokładnie, a ja w dodatku taką "mieszankę" zaliczyłam za jednym zamachem. Może nawet dobrze, bo obeszło sie bez zapachu brukselki, którą wcinać lubie, jak najbardziej, ale najlepiej z zatkanym nosem ;D Ale ten fakt odkrycia czegoś nowego właśnie tylko zachęciał mnie ku temu, by zostać tutaj w tym miesiącu bez żadnych wyrzutów sumienia czy niezdecydowania.
UsuńTęsknota była, aczkolwiek bardziej do ludzi, aniżeli do zwyczajów. Ale to też powinno się doceniać, nawet jeżeli polało sie trochę łez jak we środę, to przecież później przyszedł czas na śmiech.
O tak, to był zastrzyk pozytywnej energii, mimo że nie była to jakaś mega szalona impreza zakrapiana alkoholem i pełna skandalów. Był w tym spokój, a zarazem radość i poczucie jedności z tymi, którzy również w tym uczestniczyli.
Ja nie mam łba do kart ;D W sensie, zasady mi z pamięci wylatują, nieważne ile razy ktoś by mi to tłumaczył. Pamiętam jak mi kolega tak fajnie wytłumaczył jak się w "kuku" gra. To było chyba w pierwszej licealnej. Nawet wygrałam kilka rund. Rok później na jakimś okienku ktoś wyciągnął karty no i hasło: "Gramy w kuku!". I jak rozdawali karty to ja się uśmiechnęłam i powiedziałam, że nie pamiętam jak to się gra. I oczywiście "Geez, Martyna, przecież kiedyś Cię uczyłem! Jak możesz nie pamiętać?!" xD
Głęboka woda, można rzec, ale za to jak przyjemnie się w takiej pływa! :D
UsuńEj, nie lubisz brukselki? Ja to nawet ten zapach lubię, no proszę cię :D Ja rozumiem, jak kogoś mdli od nadmiaru perfum, ale od naturalnego swądu brukselki...nigdy! Dlatego walcze o to z mężem, tak w ogóle :D
No tak, wiem wiem, że to bardziej o ludzi chodzi, a z nimi ewentualnie związane małe rytuały. I cóż...powiedzmy, że świat wynagrodził, jak to ma w zwyczaju zawsze ostatecznie przecież:)
A bo to trzeba pić przepraszam bardzo? Po takich do jakich to porównujesz to z reguły żadnej pozytywnej energii nie ma :D Bo to mi się kojarzy od razu z pijanymi laskami w klubach, co potem nie wiedzą, z kim zaciążyły ( sorry, to te skandale:D).
To jak mój Mąż. Z milion razy tłumaczyłam mu jak się gra w tysiąca a ten...no nic. Za cholerę :D Chociaż, remika, pokera zna. Ale tej jednej nie może i już, jakby była wielce skomplikowana....ale to tak jak mi nie idzie wyjaśnić gry w szachy, bo żaden ze mnie strateg :D
No to nieźle się bawiłaś. Fajnie tak poznać odmienną kulturę, zwyczaje.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie niesamowite przeżycie. Ja to tak już poznaję od czerwca, ale to to była taka dawka ciepła i radości, że do teraz uśmiecham się na samą myśl o tym.
UsuńCiekawe to. Kultura, tradycje i obyczaje są różne i fajnie można je skonfrontować z tym, co jest u nas- w Polsce. Tęsknisz jednak pewnie troszkę za tą polską tradycjonalnością, prawda?
OdpowiedzUsuńFrykasy, których nie jemy na co dzień, zawsze znajdą miejsce w Naszym żołądku;)
No to tam bym się objadła na sto procent. Spróbowałabym wszystkiego! (aż zrobiłam się głodna)
OdpowiedzUsuńNo pod względem jedzeniowym te ich święta podobają mi się bardziej niż nasze. :P
Ale moje też był udane jeśli chodzi o atmosferę, więc nie narzekam. :)
Tylko pozazdrościć :)
OdpowiedzUsuńNa obczyźnie, a lepiej niż w polskiej rodzinie - można się nad tym zadumać...
OdpowiedzUsuńI o to właśnie chodzi w tych wyjazdach, prawda? O poznanie świata z innej strony, o nowe kultury, odmienne sposoby spędzania czasu. Fajnie! Tylko pozazdrościć. Tak pozytywnie oczywiście :)
OdpowiedzUsuńPoznawanie nowych kultur to coś pięknego. Zazdroszczę :) I oby więcej!
OdpowiedzUsuńChociażby dla tych potraw chciałabym przeżyć chociaż takie jedne święta ;)
OdpowiedzUsuń