Kiedy w styczniu
zaczynałam poszukiwania odpowiedniej host family nie przypuszczałam, że spotkam tak niezwykłych ludzi jak ci, u których goszczę
już od ponad tygodnia - a poznałam naprawdę sporo
różnych rodzin rozglądających idealnymi kandydatami na Au pair.
Ponieważ chciałabym Wam w jakiś sposób przedstawić moje nowe życie w Luton postanowiłam, że na początek napiszę post o ludziach, którzy towarzyszą mi każdego dnia w tym, wciąż jeszcze dla mnie nowym, miejscu, wypełniając każdy mój (nie)zwykły dzień nowymi odcieniami przeróżnych barw, uczuć i emocji. Poznajcie moją host family.
Ponieważ chciałabym Wam w jakiś sposób przedstawić moje nowe życie w Luton postanowiłam, że na początek napiszę post o ludziach, którzy towarzyszą mi każdego dnia w tym, wciąż jeszcze dla mnie nowym, miejscu, wypełniając każdy mój (nie)zwykły dzień nowymi odcieniami przeróżnych barw, uczuć i emocji. Poznajcie moją host family.
Zacznę może od Sylvii
i Freda. Żadne z nich nie urodziło się w Wielkiej Brytanii… ale w Ugandzie –
państwie położonym nad Jeziorem Wiktorii w Afryce Wschodniej.
Fred przybył do
Anglii około dwadzieścia lat temu, skończył studia i teraz prowadzi własną
działalność biznesową. Bardzo często wybywa z powodu interesów w różne podróże: do USA, Indii,
państw Europy Zachodniej. A w tym tygodniu wybrał się do Chin.
Sylvia z kolei
pierwszy raz zawitała w Europie w 2000 roku. Również studiowała w
Wielkiej Brytanii i teraz jest inżynierem budownictwa, na co dzień pracującym w
Londynie.
Muszę przyznać, że do teraz dziękuję Wszechświatowi za to, że postawił na mojej drodze tą niezwykłą kobietę. Bo cóż… na pewno nie można zakwalifikować do typowych osób persony, która ołówki i kredki swoich dzieci struga nożem do krojenia mięsa, a „spojone” ze sobą garnki rozdziela za pomocą płynu do mycia naczyń… i kamienia. Dzięki Sylvii mogę uśmiechać się każdego dnia, mam osobę, z którą mogę porozmawiać na najróżniejsze tematy. Nie zastąpi mi ona Mamy, jej ciepłych ramion, z których zawsze czerpałam miłość, energię i wsparcie… ale jednak dzięki tej kobiecie potrafię pozytywniej spojrzeć na otaczający mnie świat. Jest ona zapaloną kucharką i przyznam, że jeszcze nigdy nie jadłam lepszego curry niż to w jej wykonaniu. Fakt, że jestem wegetarianką w ogóle jej nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że pokazywanie mi tradycyjnych przysmaków ludzi z Ugandy jak zielone banany (tzw. matooke), słodkie ziemniaki, chapati, posho i wielu innych różnych dań, o których wcześniej nie miałam bladego pojęcia, sprawia jej naprawdę wiele radości. Sylvia to żywa, rozgadana i spontaniczna osoba, zarazem niezwykle zorganizowana i lubiąca mieć wszystko pod kontrolą(potrafi dzwonić do mnie nawet kilka razy
dziennie z zapytaniem jak się czuję i czy radzę sobie ze wszystkim). Obiecałam
sobie, że gdy tylko mój angielski osiągnie w miarę przyzwoity poziom (nie jest
źle, póki co, ale często zdarza mi się rozumieć co drugie, trzecie słowo, gdy z kimś
dłużej rozmawiam), poproszę ją o opowiedzenie historii jej życia w Ugandzie –
tego, jak wyglądało jej dzieciństwo, dorastanie. Nie ukrywam, że zawsze byłam
ciekawa takowych rzeczy. Tym bardziej, że Afryka jest kontynentem, który
również planuję odwiedzić (ale to w dosyć odległej przyszłości, bo nie mam zamiaru
bawić się w ekskluzywne wypady do Egiptu czy Tunezji, ale poznać prawdziwą
rzeczywistość tamtejszych obszarów… nawet tych dosyć niebezpiecznych).
Muszę przyznać, że do teraz dziękuję Wszechświatowi za to, że postawił na mojej drodze tą niezwykłą kobietę. Bo cóż… na pewno nie można zakwalifikować do typowych osób persony, która ołówki i kredki swoich dzieci struga nożem do krojenia mięsa, a „spojone” ze sobą garnki rozdziela za pomocą płynu do mycia naczyń… i kamienia. Dzięki Sylvii mogę uśmiechać się każdego dnia, mam osobę, z którą mogę porozmawiać na najróżniejsze tematy. Nie zastąpi mi ona Mamy, jej ciepłych ramion, z których zawsze czerpałam miłość, energię i wsparcie… ale jednak dzięki tej kobiecie potrafię pozytywniej spojrzeć na otaczający mnie świat. Jest ona zapaloną kucharką i przyznam, że jeszcze nigdy nie jadłam lepszego curry niż to w jej wykonaniu. Fakt, że jestem wegetarianką w ogóle jej nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że pokazywanie mi tradycyjnych przysmaków ludzi z Ugandy jak zielone banany (tzw. matooke), słodkie ziemniaki, chapati, posho i wielu innych różnych dań, o których wcześniej nie miałam bladego pojęcia, sprawia jej naprawdę wiele radości. Sylvia to żywa, rozgadana i spontaniczna osoba, zarazem niezwykle zorganizowana i lubiąca mieć wszystko pod kontrolą
No, wypadałoby coś
napisać o moich podopiecznych, prawda? Najłatwiej mi zacząć od Nathana –
wyjątkowo samodzielnego trzynastolatka… z wielką skłonnością do robienia
bałaganu. O tak, wszędzie, gdzie tylko jest Nathan, jest również chaos – czy to
w kuchni, gdzie, robiąc sobie śniadanie, pokrywa podłogę dywanem z okruchów, papierków bądź musli, czy w łazience, gdy, szukając pasty do zębów, wylewa na blat mydło
w płynie, a w jego pokoju… cóż, tutaj mogłabym pisać i pisać. Właściwie, jeżeli
chodzi o Nathana, do moich obowiązków należy… no właśnie, sprzątanie po nim. Szczerze,
na początku trochę obawiałam się, jak będą wyglądały moje relacje z tym
chłopakiem. Jest on typem osoby lubiącej chodzić własnymi
drogami, szukającej najmniejszej okazji do wyrwania się z domu i spotkania z
przyjaciółmi i bałam się, że będzie stosował różne triki, by wykiwać "niechcianą niańkę". Ale wraz z upływem czasu oboje coraz bardziej zaczęliśmy się
do siebie… przekonywać. I tak ze zwykłego „Hi, how are you?”, które
grzecznościowo wymienialiśmy między sobą przez kilka pierwszych dni, niespodziewanie przeszliśmy do dłuższych rozmów, czasami wygłupów. Mam
nadzieję, że z czasem będzie tylko lepiej.
Kolejnym z rodzeństwa
jest ośmioletni Ethan… z którym mam chyba najwięcej gimnastyki. Cały czas
uśmiecham się, wspominając pewne sytuacje z udziałem tego małego diabła.
Chociażby, gdy prosiłam Ethana, by wreszcie umył zęby… Ethan poszedł skakać na trampolinie w ogrodzie.
Albo, kiedy przygotowując lunch szukałam keczupu – znalazłam go przy Ethanie, który
postanowił zrobić sobie "gulasz" z wody, ziemi i paru składników wykradzionych z
domowej spiżarni.
W przypadku tego chłopca nawet najmniejsza kapka
cierpliwości jest na wagę złota. To osoba, która nauczyła mnie mieszać
stanowczość… z uśmiechem - bo uśmiech zawsze bardziej zachęca niż ponura mina.
Mimo że kocha on psocić, straszyć mnie przy każdej lepszej okazji, czasami
zupełnie zignorować… to naprawdę wrażliwe dziecko, nie lubiące słuchać o
cierpieniu innych, często bardzo głęboko chowające wewnątrz siebie jakieś
przykre wspomnienia. Uwielbia rywalizacje i chociaż tak samo jak Nathan ma
skłonność do robienia wokół siebie nieporządku, to stara się utrzymywać
względny ład (pamiętam że w trzecim dniu mojego pobytu w Luton posprzątałam
garderoby chłopców – w szafie Ethana do dzisiaj jako tako panuje porządek…
Nathan rozwalił wszystko zaraz po powrocie ze szkoły).
No i wreszcie mogę
napisać o „mojej” Victorii. Wiecie, to niesamowite, że już teraz nie mogę sobie
wyobrazić dnia bez tego sześcioletniego szkraba – bez jej nieustannych pytań,
ciągłego wtrącania się w rozmowy innych, śmiechu i płaczu zarazem (a płacze ona
w różnych okolicznościach przynajmniej raz dziennie). Victoria to taki aniołek
z rogami o złotym sercu. Czasami coś ściska mnie tak w środku, gdy podbiega i
przytula się do mnie z całych sił lub głaszcze mnie po włosach czy wślizguje się do łóżka, które zajmuję i zasypia przytulona do moich placów.
Jest
niezwykle ambitna i nigdy nie lubi być w tyle za swoimi braćmi – zwłaszcza,
jeżeli chodzi o Ethana, z którym spędza znacznie więcej czasu niż z Nathanem. I
lubi być zauważalna – naprawdę, potrafi tak długo kogoś nawoływać, wiercić
dziurę w brzuchu, aż w końcu ściągnie na siebie upragnioną uwagę
Muszę przyznać, że najczęściej to Victorii pytam się o
znaczenie pewnych angielskich słów, obsługę niektórych sprzętów czy też pomoc w
rozróżnianiu ubrań chłopców. Co mnie najbardziej bawi to jej
fascynacja moim „bratem” M., dla którego zrobiła laurkę w postaci motywujących
karteczek i praktycznie codziennie zadaje mi odnośnie jego jakieś pytania: jaka
jest jego ulubiona piosenka?, kiedy ma urodziny?, czy przyjedzie niedługo do Anglii?
Cała trójka jest
bardzo uzdolniona muzycznie. Nathan chyba najbardziej żyje muzyką, dostrzega ją
praktycznie wszędzie. Gdy usłyszy jakąś piosenkę po bardzo krótkim czasie sam
jest w stanie zagrać ją na pianinie bądź gitarze. Ethan również gra na
pianinie, ponadto sam tworzy własne utwory, za co niedawno dostał w szkole
nagrodę w kategorii muzycznej. Victoria z pianina przeszła na skrzypce i ćwiczy
w zaparte – byleby nie pokazać, że jest mniej zdolna od swoich braci.
To, co naprawdę
podoba mi się w tych ludziach to ich podejście do wiary, boga i religii. Wszyscy są
chrześcijanami, jednak w przeciwieństwie chociażby do mojej głęboko wierzącej
cioci – w ich domu nie ma ani jednego „świętego” obrazka, żadnych krzyżyków czy
różańców. Kiedy modlą się przed kolacją (czasami odmawiają modlitwy w języku swahili), nie „klepią” jakiś tekstów z
modlitewnika, po prostu dziękują bogu, w którego wierzą, za to, że mogą kolejny
dzień spędzić razem, każdy jest zdrowy, szczęśliwy, mogą nawzajem dzielić sie miłością,
dawać sobie wsparcie… proste słowa, ale płynące z głębi serca – naprawdę robi
to na mnie wrażenie, mimo że sama nie uważam siebie za chrześcijankę.
W domu mojej host
family nikt nie boi się mieć marzeń i za nimi podążać. Każde z trójki
rodzeństwa jest ambitne, jednak nikt nikomu nie skacze z tego powodu
do gardła. Nie ma też rywalizacji o miłość rodziców, bo Fred i Sylvia nikogo
nie faworyzują, dla każdej swojej pociechy potrafią znaleźć czas na rozmowę,
pomoc, gdy tego potrzebują. Miłość wręcz emanuje z tego domu, zmieszana ze
śmiechem i wesołymi okrzykami.
Cudowna piątka… i ja –
niespełna dziewiętnastoletnia emigrantka z Polski… Przebywając z tymi
ludźmi zaczynam powoli odkrywać siebie na nowo. Długie rozmowy z Sylvią,
czasami z Fredem, bieganie za Ethanem i Victorią, żarty w towarzystwie Nathana,
wolne wieczory i weekendy, które uspokajają mnie, napełniają wiarą i
nadzieją... to wszystko sprawia, że coś się we mnie odradza, zaczynam
dostrzegać rzeczy i wartości, których jeszcze niedawno nie byłabym w stanie
ujrzeć. Odnajduję w sobie siłę, chęć do życia i dalszego poznawania. Bez
wątpienia ci ludzie już na zawsze zostaną w mojej pamięci i sercu jako skryci
przewodnicy – Wszechświat naprawdę zaskakuje…
Życzę Ci, żebyś spotkała jeszcze więcej takich osób jak ta rodzina :)
OdpowiedzUsuńPóki co mam nadzieję spotkać jakiś rówieśników swoich, co okazuje się pewnym wyzwaniem, ale myślę, że najpóźniej we wrześniu kogoś poznam... ale oczywiście nie pogardzę krótszym "czekaniem" ;)
UsuńMoże poznasz kogoś w swoim wieku z okolicy?
UsuńSuper że Ci się tam tak podoba :)
OdpowiedzUsuńMiło się czyta takie posty. Oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuńwidzę, że wszystko jest tam cudowne :)
OdpowiedzUsuńWiesz co? Cholera, to jest piękne! To jest własnie piękne, że mając przy sobie takich ludzi możesz na nowo odkryć siebie, znaleźć w sobie to, czego nie widziałaś wcześniej. Zawsze się modlę, by trafić właśnie na tak niesamowitych ludzi. Bo tacy właśnie bywają magiczni :)
OdpowiedzUsuńwlasnie najlepsze w zyciu bywa to ze czasami udaje sie nam spotkac takich fajnych ludzi ;)
OdpowiedzUsuńAż Ci zazdroszczę :)
OdpowiedzUsuńnieźle naprawdę niesamowitych ludzi poznałaś :)
OdpowiedzUsuńczyli trafiła Ci się dość ciekawa rodzinka ;) to fajnie - ciekawi ludzie są w stanie nas wielu fajnych rzeczy nauczyć, w dodatku poznajesz inną kulturę co też może zmienić jakoś Twoje życie, mam nadzieję, że będzie Ci u nich naprawdę dobrze i że czas u nich będziesz zawsze wspominać z uśmiechem na twarzy ;)
OdpowiedzUsuńa na długo pojechałaś jak au pair? :)
już odliczam kolejne dni do kolejnych odwiedzin starych śmieci! ;)
tak jak pisałam - staram się nie zatracać myśli w temacie tej koleżanki, chciałam jeszcze nawiązać w notce do tej sytuacji, bo pewnie niektóre osoby były po prostu ciekawe jak to się potoczyło :)
Jejku, to naprawdę wygląda idealnie, aż trudno uwierzyć! Całe szczęście, że trafiłaś na "normalną" rodzinę, a nie jakieś marudy czy rozwydrzone bachory, sama wiesz, jak to jest. W dodatku pochodzą z Ugandy - to dopiero ciekawe! Mam nadzieję, że Twoje relacje z Nathanem będą coraz lepsze. Cieszę się razem z Tobą :)
OdpowiedzUsuńale sympatyczny obraz się z tego posta wyłania :)
OdpowiedzUsuńz doświadczenia powiem ci - miałaś naprawdę sporo szczęścia, że trafiły ci się normalne dzieci i normalni rodzice przy okazji ;)
Że tak powiem, to nie są typowi "Angole"? XD To idealnie! W sensie, dzięki temu można rozszerzyć jeszcze bardziej swój horyzont kulturowy często ^^ Uwielbiałem np. spędzać czas u rodzin algierskich w Berlinie, tureckich i tak dalej. Bo to pozwalało spojrzeć na kraj, kulturę z jeszcze innej strony, bez barier.
OdpowiedzUsuńNaprawdę, jak tak czytam to się szczerze cieszę, że trafiłaś na takich fantastycznych ludzi, którzy nie dość, że są ciepli, otwarci, to jeszcze są ..no interesujący, tak to chyba mogę ująć. Bo nie ma nic lepszego jak poznawanie świata przez kogoś, kto się od nas różni, a umie nam to po prostu pokazać, jak "widzi się jego oczami". To piękne nawiązywać też tego typu więzi po prostu, z innymi istotami.
Och i pewnie jeszcze nieraz zaskoczy:) Pozytywnie, rzecz jasna:)
Pozytywni ludzie widzę :) To super bo z ponurakami byłoby dużo gorzej :P
OdpowiedzUsuńJeszcze bardziej nakręciłaś mnie na szukanie host rodziny dla siebie... Kurczę, nie, jeszcze za wcześnie! Strasznie Ci zazdroszczę... :)
OdpowiedzUsuńWyjeżdżam za sześć dni i trzęsę portkami, zmotywowałaś mnie i uspokoiłaś!
OdpowiedzUsuńbrzmi jak bajka... nic, tylko zazdroscic! to wspaniale, ze trafilas w swoim zyciu na takich ludzi!
OdpowiedzUsuńbardzo dobrze, że trafiłaś na taką rodzinę! życzę powodzenia! :)
OdpowiedzUsuń